Największe KLAPY finansowe lat 80.
Świat filmu bywa niesprawiedliwy, zwłaszcza gdy przelicza się go na pieniądze, a dokładnie na zyski. Jak się zaraz przekonacie, klapy finansowe, czyli kompletny brak zarobku na poziomie nieprzekraczającym nawet połowy kosztów produkcji, nie oznaczają, że filmy są złe. Nie zostały po prostu zaakceptowane przez wystarczającą liczbę widzów, nie weszły do kin, nie były wystarczająco szeroko reklamowane i dystrybuowane itp. Mało tego, z biegiem lat stały się produkcjami wręcz kultowymi. Warto jeszcze odpowiedzieć sobie na inne pytanie: Czy reżyserom tych klap faktycznie aż tak bardzo zależało na sukcesie? Czy pozostanie w jakimś sensie w cieniu, nie spełniło ich artystycznych oczekiwań? W przypadku np. Terry’ego Gilliama tak mogło być. W przypadku innych -sami rozsądźcie. Poniżej zestawione 10 tytułów to naprawdę dobre filmy, które zasługują na miano wielkich filmów.
„Wrota niebios”, 1980, reż. Michael Cimino, budżet: 44 miliony, box office: 3,5 miliona
W tym przypadku strata jest ogromna. Akcja Wrót niebios została umiejscowiona w Wyoming w latach 90. XIX wieku. Jest to więc produkcja westernowa, ale całkiem nowocześnie nakręcona, niespiesznie, jak przystało na narrację w filmach Michaela Cimino. Budżet filmu wynosił najpierw skromne 11,6 miliona dolarów, więc strata by aż tak nie bolała. Wizja reżysera jednak okazała się szeroka i bogata. Estetycznie Wrota niebios robią wrażenie, lecz od samego początku były obciążone trudnościami. Podnoszono kwestię niebezpiecznych warunków filmowania, wytykano znęcanie się nad zwierzętami, opóźnienia w harmonogramie realizacji itp. Krytyka dopadła także film za rozwlekłą akcję, a nawet rozmijania się z historią.
„Słodko-gorzka autostrada”, 1981, reż. John Schlesinger, budżet: 24 miliony, box office: 2 miliony
Słyszymy nazwisko reżysera, myślimy, że będzie hit, i faktycznie jest, tylko widownia do niego nie dojrzała. Słodko-gorzka autostrada (znana też jako Szalona autostrada) wyśmiewa amerykańską, lokalną politykę. Fabuła dzieje się w fikcyjnym miasteczku na Ticlaw. Kirby T. Calo jest jego burmistrzem, przy okazji kaznodzieją, właścicielem hotelu i jeszcze parku safari. Tak się składa, że władze federalne zbudowały nową autostradę międzystanową, która nie ma zjazdu do Ticlaw. Dlatego Kirby i mieszkańcy miasteczka decydują, że to oni muszą sami się postarać, żeby zmienić niekorzystną sytuację miasta. Widzowie odrzucili jednak produkcję tak gwałtownie, że wytrzymała w kinach zaledwie tydzień. Amerykańska publiczność nie zniosła wyśmiewania się z niej.
„Lądowanie w Inchon”, 1982, reż. Terence Young, budżet: 46 milionów, box office: 5,2 miliony
Lądowanie w Inchon jest kompletnie nieznanym filmem wojennym o podobnież nieznanej bitwie o Inchon, która odbyła się 15 września 1950 w ramach wojny koreańskiej. Opowiada o planie generała Douglasa MacArthura, który miał za zadanie przeprowadzić desant na określoną część wrogiego terytorium. Niektóre źródła podają, że Inchon powstał w 1981 roku, ponieważ w maju tegoż roku zorganizowano specjalny pokaz dla weteranów marynarki wojennej. Oficjalnie jednak film wydano we wrześniu następnego roku. Zysk okazał się znikomy. Zabrakło może odpowiedniej ilości patosu? A może zbyt charakterystycznych postaci. Tak przynajmniej twierdzili krytycy.
„Król komedii”, 1983, reż. Martin Scorsese, budżet: 20 milionów, box office: 2,5 miliona
Król komedii to piąty wspólny projekt Martina Scorsesego i Roberta De Niro. Projekt, który jest dowodem na to, że De Niro jest wspaniałym aktorem nie tylko w stylistyce gangstersko-sensacyjnej. De Niro gra podupadłego komika stand-upowego z wielkim parciem na karierę. Kiedy poznaje gwiazdę show-biznesu Jerry’ego Langforda, jeszcze nie wie, jakich czynów będzie w stanie dokonać w imię realizacji swoich marzeń. Co ciekawe, Król komedii nie miał złych recenzji po premierze. Krytycy uznali postać De Niro za czarującą i zabawną, a temat za intrygujący. Co więc nie zagrało? Nie potrafię do końca odpowiedzieć na to pytanie. Może tematyka? Wtedy było jeszcze za wcześnie na takie refleksje filmowe o byciu komikiem.
„Cotton Club”, 1984, reż. Francis Ford Coppola, budżet: 58 milionów, box office 26 milionów
Wizjonerski Coppola zbyt wcześnie dla kina połączył w Cotton Club film noir, gangsterską opowieść, film muzyczny oraz dramat. Eksperyment się nie powiódł. Entuzjazmu twórczego reżysera publiczność nie podzieliła. Cotton Club to film impresyjny, klubowa wprawka przed Megalopolis. Coppola wraz z Mario Puzo zrealizowali swoje fantazje z pomocą aktorów, i miało to swoją cenę finansową. Można przypuszczać, że jeszcze wtedy Coppola nie kręcił filmów tak nonszalancko, bez patrzenia na straty finansowe. Nie jest więc tak, jak w przypadku Młodości stulatka, że mu nie zależało i że kręcił film dla realizacji swoich fantazji. Cotton Club posiada wyraźne zacięcie blockbusterowe. Próbuje być wielkim, legendarnym kinem, które powinno zapisać się swoją opowieścią w historii gatunku dramatów gangsterskich. Tak się jednak nie stało. Widzowie i krytycy dostrzegli tylko przeestetyzowanie i płyciznę charakterów, a na dodatek wszędzie ten jazz.
„Mój własny wróg”, 1985, reż. Wolfgang Petersen, budżet: 29 milionów, box office: 12,3 miliona
Jeden z najlepszych filmów science fiction lat 80. Akcja rozgrywa się pod koniec XXI wieku, gdy trwa wojna między ludźmi a obcym, inteligentnym gatunkiem Draców. Will Davidge (grany przez Dennisa Quaida) gardzi Dracami. Pewnego dnia, podczas jednego ze starć w kosmosie, jego statek ulega awarii wraz ze statkiem obcego o imieniu Jareeba Shigan (Louis Gossett Jr.). Obaj przeciwnicy zostają uwięzieni na niegościnnej planecie. Muszą przetrwać, a nie ze sobą walczyć. Zaskakująca fabuła, ogromne, skomplikowane scenografie, wyszukane efekty specjalne i CGI oraz szczegółowe kostiumy sprawiły, że Mój własny wróg jest tak dobry. Niestety.
„Projekt Manhattan”, 1986, reż. Marshall Brickman, budżet: 18 milionów, box office: 3,9 miliona
Projekt Manhattan to thriller science fiction utrzymany w konwencji przygodowej, zatytułowany tak dla upamiętnienia programu, który doprowadził do powstania pierwszej bomby atomowej. Można by dzisiaj dyskutować, czy aby to pozytywne moralnie w kontekście chociażby filmu Oppenheimer Christophera Nolana. Traf tak chciał, że premiera filmu odbyła się 13 czerwca 1986 roku, a 25 kwietnia tego samego roku wydarzyła się katastrofa w Czarnobylu. Recepcja filmu mogła być więc jednoznacznie negatywna. To tylko hipoteza, ale całkiem sensowna. A może chodziło o bardzo hermetycznego Christophera Colleta w roli genialnego nastolatka?
„Ishtar”, 1987, reż. Elaine May, budżet: 51 milionów, box office: 14,4 miliona
Ishtar to komedia o dwóch piosenkarzach i autorach tekstów, Chucku Clarke’u i Lyle’u Rogersie. Zostają oni zaproszeni, aby zaśpiewać w jednym z hoteli w Maroku. Potrzebują pieniędzy i nie mają żadnych perspektyw, więc akceptują propozycję. Problem w tym, że szansa ta ma drugie dno. Bohaterowie zostają uwikłani w pełną akcji aferę szpiegowską. Szablon fabuły jest hitem, i udało się go właśnie tak zrealizować. Tym bardziej dziwna jest ta porażka finansowa całej produkcji. Kręcenie Ishtar było jednak trudnym procesem ze względu na konflikty na planie między ekipą a aktorami, zwłaszcza Warrenem Beattym. Budżet również został przekroczony. Nie widać tego jednak po ostatecznej wersji filmu.
„Przygody barona Munchausena”, 1988, reż. Terry Gilliam, budżet: 46,6 miliona, box office: 8 milionów
I to jest właśnie przykład takiego filmu, który pozostaje z założenia gdzieś w cieniu. Nie jest blockbusterem, lecz artystyczną wizją, a takie nigdy nie będą na szczycie. Przygody barona Munchausena to historia fikcyjnego niemieckiego szlachcica z XVIII wieku. Wydarzenia są opowiadane poprzez serię retrospekcji, gdy starszy baron próbuje zainteresować swoim życiem publiczność na przedstawieniu i przekonać widzów, że mówi o sobie. W licznych przygodach Baronowi towarzyszy barwna grupa przyjaciół: wyjątkowy biegacz, utalentowany strzelec, siłacz i mężczyzna ze wzmocnionym słuchem.
„Różowy cadillac”, 1989, reż. Buddy Van Horn, budżet: 19 milionów, box office: 12 milionów
Kto by pomyślał, że Clint Eastwood podejmie to wyzwanie, żeby grać w komedii, a jednak, niestety z miernym finansowo skutkiem. Problem w tym, że to świetny film i rewelacyjny, lekki występ Eastwooda. Produkcja się jednak NIE PRZYJĘŁA, może ze względu na ikonę sensacyjną głównego aktora. Clint Eastwood i Bernadette Peters zagrali jednak tak autentycznie, gładko, że nie można się nie cieszyć ich kreacjami.