NAJWIĘKSZE filmowe GNIOTY 2021 roku
Kolejny pandemiczny rok sprawił, że dużo częściej oglądaliśmy filmy zarówno na platformach streamingowych, jak również w kinie. I choć w moim przekonaniu był to bez wątpienia rok lepszy od feralnego 2020, to pojawiło się kilka bardzo złych produkcji pretendujących do miana filmowych gniotów. Wiele z nich rozczarowało mnie na tak wielu poziomach – mimo że do części z nich byłam początkowo pozytywnie nastawiona – że musiałam je umieścić na niniejszej liście. A Waszym zdaniem, jakie są największe filmowe gnioty roku Anno Domini 2021?
Venom 2: Carnage
O ile pierwszy Venom czerpał pełnymi garściami z konceptu buddy film, o tyle jego kontynuacja wygląda, jakby w rzeczywistości miała być dłuższym filmem, który został poszatkowany i złożony z powrotem bez ładu i składu. Warstwa scenariuszowa to absolutna porażka, która powiela koncept z pierwszego filmu i nie rozwija go ani nic więcej z nim nie robi. Do tego wątki prowadzące do finałowej walki zostały stworzone w tak toporny sposób, że trudno jest w ogóle nadążyć za tym, co się dzieje na ekranie. Poza tym scena po napisach, które dają ogromne nadzieje, okazuje się wyłącznie fan serwisem. To samo tyczy się relacji Eddiego i Venoma, która zawędrowała w dziwne rejony komedii romantycznej. Mamy do czynienia z pokręconymi stosunkami pary głównych bohaterów, ale koniec końców wykonanie okazuje się cringe’owe i wymuszone. Największym chyba błędem jest niewykorzystanie fantastycznych aktorów, takich jak Michelle Williams, która daje z siebie absolutne minimum, czy Woody Harrelson w roli przeciwnika Venoma, który – szczerze mówiąc – ma niewiele do zagrania, a jego główna charakterystyka skupia się na byciu totalnie szalonym. Oczywiście.
Music
O ile nie będę oceniać talentu i umiejętności muzycznych Sii, o tyle jej debiut filmowy – choć w teorii miał dobre chęci – finalnie wyszedł jako totalne pomieszanie z poplątaniem, które obraziło praktycznie każdą osobę ze spektrum autyzmu. A trzeba pamiętać, że chciały one mieć swój udział w tworzeniu tego fatalnego dzieła, ale zostały zignorowane przez artystkę. Jako musical film zupełnie się nie sprawdza. Ale to samo powiedziałabym, gdyby był to zwykły dramat. Niestety bohaterki i bohaterowie są stereotypowymi osobami bez wymiaru, określanymi poprzez takie „cechy” jak alkoholizm, HIV czy autyzm. Nie są niczym ponad to. To także niezrozumienie samego tematu bycia osobą ze spektrum autyzmu i opiekowania się taką osobą. Wiem, że młoda tancerka Maddie Ziegler chciała dobrze, ale jej interpretacja to zupełny niewypał. Potwierdzają to m.in. Złote Maliny. Produkcji zostały wręczone aż trzy takie nagrody, w tym za najgorszą reżyserię. Niestety potwierdza się stare powiedzenie, że kręcenie teledysków czy występowanie w nich to nie to samo co reżyserowanie filmów bądź zostanie aktorem.
Cruella
Sam pomysł na prequel do historii Cruelli de Mon wydawał się dla mnie już od samego początku czymś nie do pomyślenia. Absolutnie szanuję to, że antagonistka ze 101 dalmatyńczyków była zafiksowana na punkcie mody. Jednak wydaje się mi się dziwaczne robienie z kobiety, która morduje niewinne zwierzęta ku swojej uciesze i wcale nie ukrywa, że ma cechy psychopatki i – co ważniejsze – kocha bycie złą, pozytywnej postaci, która sprzeciwia się systemowi, a jej zafiksowanie na punkcie łaciatych psiaków wynika z głębokiej traumy z dzieciństwa. Oczywiście pięknie patrzy się na projekty ubrań nawiązujące do ukochanej przeze mnie brytyjskiej ikony mody – Vivienne Westwood. Ale to za mało. Tym, co mnie najbardziej irytuje, jest fakt, że film miał potencjał. To pięknie nakręcona produkcja ze świetną obsadą i wspaniałymi kostiumami… ale ciągle rozpraszała mnie opowiada na ekranie historia, sprzeczna z tym, co do tej pory widzieliśmy. To w połowie zupełnie niepotrzebna opowieść o pochodzeniu złoczyńcy, a w połowie klasyczny film Disneya.
Yakuza Princess
Aż chciałoby się powiedzieć: „Jonathanie Rhys Meyersie, co się stało, że wystąpiłeś w tym filmowym gniocie?”. Niestety aż czwórka scenarzystów nie wróżyła nic dobrego. Produkcja miała potencjał stać się absolutnym hitem, nie tylko ze względu na fakt, że jest adaptacją graficznej powieści zatytułowanej Samurai Shirô. To także szansa na zgłębienie kulturowych relacji pomiędzy Brazylią a Japonią. Niestety twórcy mieli jednak inny plan i stworzyli film, który można określić jako blah, gdzie nawet jeden raz nie pada słowo po portugalsku. To przeintelektualizowane neonowe dzieło, pretendujące do bycia kinem gatunkowym, a będące wyłącznie wydmuszką, która jest tak nijaka, jak to tylko możliwe. Warto zastanowić się, czy otwierająca film fajna scena masakry sprawia, że to coś więcej aniżeli gniot. Ale mam wrażenie, że przemoc, wymachiwanie japońskimi mieczami oraz zabójcy na zlecenie to za mało, by można było uznać produkcję za chociażby poprawną.
Snake Eyes: Geneza G.I. Joe
Podobne wpisy
Jestem autentyczna zła na fakt, iż mimo pojawienia się nowej produkcji dalej najlepszym filmem o G.I. Joe jest Uliczny wojownik z Jean-Claude’em Van Damme’em oraz Raúlem Julią z 1994 roku. A wszyscy wiemy, jaki rodzaj filmu to był. Niestety film z 2021 roku to absolutny przeciętniak, w którym tytułowy bohater Snake Eyes pojawia się dosłownie na samym końcu. W ogóle odniosłam dziwne wrażenie, że aktorzy próbowali w trakcie kręcenia produkcji sabotować film, gdyż zdali sobie sprawę, że to autentyczny gniot pozbawiony duszy, przez co ich gra jest na poziomie braci Mroczek. Nie mam pojęcia, jak twórcy mogli wziąć jedną z ciekawszych postaci (antybohatera), która aż prosi się o szpiegowski thriller z elementami ninja, i sprawić, że produkcja będzie nieciekawa, nudna i praktycznie do zapomnienia, odhaczając pod drodze wszystkie możliwe filmowe klisze. Niestety na film zmarnowało ponad 100 milionów dolarów, czego absolutnie na ekranie nie widać. Jak dla mnie totalna porażka.