VENOM to WSPANIAŁY film z 2003 roku
Niższa półka #7: Dlaczego uwielbiam pierwszego Venoma?
Czy Venom Rubena Fleischera to dobry film, warty uwagi i polecenia innym miłośnikom kina? Absolutnie nie. Czy widziałem go już dwa razy, mam w swojej kolekcji w majestatycznym Ultra High Definition i bardzo żałuję, że nie zdążę ponownie odświeżyć przed zaplanowanym na weekend seansem kontynuacji? Absolutnie tak.
Dlaczego uwielbiam Venoma? Już tłumaczę.
Każde pokolenie ma własny czas, jak śpiewał Grzegorz Skawiński. Nie jest niczym wyjątkowym spotkać na drodze kinomana wychowanego na westernach lub kinie akcji lat 80. Ja, jako dziecko ostatniej dekady ubiegłego wieku, wielką miłością darzę tytuły tamtego okresu (jak Batman Forever Joela Schumachera czy Maska Chucka Russella), ale ogromny sentyment mam też do pierwszych lat XXI wieku, kiedy formował się współczesny wymiar kina superbohaterskiego.
Pamiętacie czasy, kiedy kino superbohaterskie tworzone było zupełnie po omacku, bez pomysłu, mieszając przypadkowe elementy z komiksowego pierwowzoru z wszystkim, co w nim nie było obecne, tak aby nie zadowolić ani popkulturowego nerda, ani niedzielnego widza? Jak np. Kobieta-Kot Pitofa?
Pamiętacie czasy, kiedy ze wszystkich sił próbowano uczynić filmy superbohaterskie too cool for school, tak że śmieszyły nas w zupełnie niezamierzony sposób? Jak np. Ghost Rider Marka Stevena Johnsona?
Pamiętacie czasy, kiedy w kinie superbohaterskim absolutnie obligatoryjny był wątek miłosny, który często pasował tam jak pięść do nosa i zabierał w rejony pozornie zarezerwowane dla najgorszych komedii romantycznych? Jak np. Daredevil (znów) Marka Stevena Johnsona i niesławna scena walki Elektry i Matta na placu zabaw?
Pamiętacie czasy, kiedy z jakiegoś powodu filmy z superbohaterami poświęcane były drugoplanowym postaciom z komiksów, ale radykalnie odcinały się od głównego bohatera pierwowzoru? Jak np. Elektra Roba Bowmana (swoją drogą ciekawe, czy ktokolwiek oprócz mnie i Jennifer Garner widział ten film)?
Pamiętacie czasy, kiedy filmy superbohaterskie promowane były specjalnie przygotowanymi do nich piosenkami i obowiązkowymi do nich teledyskami? Jak np. Spider-Man Sama Raimiego i Hero Chada Kroegera?
Ja pamiętam doskonale i wspominam je naprawdę jako wyjątkowy czas, kiedy przybiegałem z wypożyczalni DVD i ekscytowałem się możliwością obejrzenia Fantastycznej Czwórki Tima Story’ego, bo nawet jeśli film był fatalny, to była tam Fantastyczna Czwórka!
A potem przyszli Christopher Nolan i Jon Favreau i ekranizacje komiksów zaczęły być lubiane, cenione i regularnie pojawiały się na wielkich ekranach. Magia prysła! Na szczęście zbiegiem niesamowitych wydarzeń w 2018 roku na ekranach kin pojawił Venom Rubena Fleishera. Wybitna kapsuła czasu. Tytuł rodem z 2003 roku. Film do cna wypełniony wszystkimi głupotami pierwszej, dwudziestopierwszowiecznej fali kina superbohaterskiego. Miał nawet promującą piosenkę w wykonaniu Eminema i cały był tak fatalny, jak tylko mogłem sobie wymarzyć.
Na szczęście zwiastuny sequela (polski tytuł w postaci Venom 2: Carnage to rzecz wyjątkowo absurdalnie wspaniała w swej pokraczności) obiecują, że stojące za serią Sony nie wyciągnęło żadnych wniosków z poziomu pierwszej części i druga zapowiada się równie niedobrze. Z niepokojem przyglądam się tylko 60% pozytywnych opinii krytyków według serwisu Rotten Tomatoes, przy idealnie zgniłych 30% dla (czyżby niedoścignionego?) pierwowzoru.
No cóż. Oby się udało, żeby znów się nie udało. Trzymam kciuki i z wypiekami na twarzy czekam na Toma Hardy’ego tłukącego się z Woodym Harrelsonem w kosmicznym kostiumach z odrzucającego CGI. Po to powstało kino, prawda?