Sztuczne światy – 101 DALMATYŃCZYKÓW
Nie wszystkie animacje Disneya budzą bezwzględną sympatię. Nie wszystkie są spełnionym kinem familijnym. Z dzisiejszej perspektywy można wręcz uznać, że legenda Disneya – monopolisty dziecięcej wyobraźni – rodziła się w bólach. Kolejne animacje sięgały po kontrowersyjne stereotypy (ach, te księżniczki biernie czekające na pocałunek księcia), romansowały z formułą poważnego dreszczowca (handel dziećmi w Pinokiu) bądź horroru (koszmar, przypominający narkotyczne majaki, upojonego alkoholem słonika w Dumbo czy hipnotyzujący, zdradziecki kot w Alicji w Krainie Czarów). Wypracowanie perfekcyjnego, uniwersalnego kodu do komunikacji z widzami wymagało czasu. Wymienione filmy, choć niepozbawione wad, są niewątpliwymi świadectwami epoki i ponadczasowym kinem.
Nie będę się specjalnie z tym krył. Bardzo uważnie oglądam animacje Disneya. Szukam i wypatruję, może czasami na siłę, momentów, gdy te filmy – tworzone przecież z myślą o dzieciach – popadają w zastanawiające dygresje, zaskakują formalną odwagą, sugerują nieoczywiste odczytania i wywołują niepożądane emocje. Lubię, gdy trzymana w ryzach narracja rozpada się, z premedytacją twórców bądź bez, i kieruje uwagę gdzie indziej.
101 dalmatyńczyków jest filmem uszytym nieco inaczej. Jego szwy nie prują się tak łatwo, nie dają szansy na rewizjonistyczne interpretacje. To lżejsza i łatwiejsza w odbiorze produkcja. Disney znalazł wyjątkowo przystępną formułę: w zdyscyplinowanym prowadzeniu opowieści i jednoznaczności kreacji postaci. Niebudzącym wątpliwości podziale na dobrych i złych. Te same reguły zastosowane zostały w budowaniu świata przedstawionego, opartego na czytelnej symbolice. Gotycki, mroczny dwór Cruelli De Mon sąsiaduje z ciepłą i bezpieczną stodołą, zamieszkałą przez opiekuńcze krowy-matki. To jaskrawe punkty na mapie filmu. Nawet najmłodszy widz bez problemu się wśród nich odnajdzie.
W animacji z 1961 roku na pierwszym planie mamy ubogiego i przeżywającego twórczy kryzys pianistę Roberta oraz jego psa Pongo. Dalmatyńczyk wyczuwa unoszący się w powietrzu marazm, ale od razu wie, jak mu zaradzić. Jedynym słusznym rozwiązaniem jest znalezienie partnerki. Pongo za oknem zauważa idealne kandydatki: dla swojego opiekuna i dla siebie. Anita spaceruje bowiem z Cziką, podobnie jak Pongo rasowym dalmatyńczykiem. Zaraz więc dojdzie do spotkania w parku. Tam w wyniku zabawnego wypadku sympatia przerodzi się w uczucie. Niedługo na świat przyjdzie piętnaście szczeniąt. Z kolei na nie czaić się będzie złowroga i zdesperowana miłośniczka futer, Cruella De Mon. Gdy nie uda się ich kupić, jedynym rozwiązaniem będzie kradzież (wynajęte w tym celu złodziejaszki – Nochal i Baryła – są postaciami wyjętymi wprost ze slapstickowej komedii).
Twórcy kreatywnie obracają wektor w relacji pies-człowiek. W filmie Disneya to ten pierwszy jest opiekunem, istotą bardziej zdeterminowaną, rozsądniejszą i odpowiedzialniejszą, mającą intelektualną przewagę i pierwszeństwo głosu. Wystarczy spojrzeć na spacerujące pary, które Pongo obserwuje przez okno. To człowiek dostosowuje i upodabnia się do czworonoga. Wyglądem, tempem kroku i zachowaniem. W kolejnych portretach nie chodzi tylko o wizualny humor, ale także o zaznaczenie hierarchii. Twórcy 101 dalmatyńczyków konsekwentnie trzymają się tej odwróconej zależności. Dlatego też misja ratunkowa zorganizowana jest przez zwierzęta. Jedynie one mają na tyle umiejętności, by odnaleźć zaginione szczeniaki.
101 dalmatyńczyków to budująca i podnosząca na duchu opowieść. Odnajduję w niej tylko jeden zastanawiający paradoks. Związany z najbardziej charakterystyczną postacią animacji – Cruellą De Mon. Dla Anity i jej partnera jest ona źródłem serii nieszczęść i katastrof. Równocześnie jednak Cruella jest inspiracją dla Roberta do napisania piosenki. Radiowego przeboju sezonu, który finansowo umożliwi parze głównych bohaterów przygarnąć wszystkie sto jeden psów, niedoszłych ofiar Cruelli.
Z brutalnego planu antagonistki wychodzą więc nici, a sama Cruella na przekór sobie przyczynia się do cudownego uratowania skazanych na śmierć psów. Ta przewrotność zastanawia i cieszy. Jest też elegancką puentą. Bywa bowiem i tak, że złe są miłego początki.