KOMEDIE, które wywołują DYSKOMFORT u widza
Komedia to pojemny gatunek. W czasie seansów można się śmiać, płakać, denerwować, ale i nawet bać. Można także odczuwać obrzydzenie, bo niektóre żarty zaprojektowane są właśnie po to, żeby wywoływać dreszcze z powodu tego, co się widzi na ekranie, co niejednokrotnie jest krwawe, związane z fekaliami lub innymi wydzielinami uznawanymi w kulturze za „brzydkie”. Współczesna komedia dawno już przestała polegać na gagach, a często staje się również abstrakcyjna, surrealistyczna, korzysta z elementów horroru, a także kina sensacyjnego. Każdy widz ma gdzie indziej granicę, poza którą przestanie się śmiać, a zacznie czuć się nieswojo. Czasem to zabieg celowy, żeby gdzieś wśród tego bezrefleksyjnego śmiechu nagle się zatrzymać i pomyśleć, dlaczego właściwie to, co widzieliśmy, było takie śmieszne. Poniżej 10 filmów spod znaku zarówno komedii, jak i wielu innych gatunków – filmów śmiesznych, ale i czasami trudnych w tym sensie, że poruszają tematy, które możemy dla psychicznego bezpieczeństwa wyśmiać, ale lepiej by było, gdybyśmy potem znaleźli trochę czasu, żeby zastanowić się, co w tym śmiechu było bezrefleksyjną zasłoną, a co faktycznie reakcją na żart.
„Grimsby” (2016), reż. Louis Leterrier
Komedia ta nieco przypomina wyczyny z Jackassów. Z tym że w Grimsbym jest fabuła, bardzo konkretna. Oczywiście jest też mnóstwo spermy, ale chyba nie aż tyle, ile wylało się w Jackass, no i tam jest to prawdziwe nasienie, a nie podróbka. Aktorzy w Grimsbym raczej by nie przetrwali tak odważnych wyczynów. Sacha Baron Cohen i Mark Strong bazowali raczej na udawaniu. Nic złego sobie nie chcieli zrobić. Dyskomfort zaś odczują ci widzowie, którzy w komedii nie są przyzwyczajeni do naturalizmu, a więc przekleństw, licznych odniesień do sfery erotycznej człowieka, nagości itp. Ująłem to dość delikatnie, bo wszystkim tym, którzy jeszcze nie widzieli Grimsby’ego, nie chcę zepsuć zabawy, albo nieprzyjemnego zaskoczenia.
„Luźny gość” (2001), reż. Tom Green
Już pierwsza scena z rysunkami może wprawić w lekkie zakłopotanie – jest śmieszna, ale i smutna. Odgrywa ją przecież prawie 30-letni mężczyzna, leżąc na łóżku w swoim pokoju wyglądającym jak pokój nastolatka. Potem jest już tylko gorzej. W drodze do Hollywood główny bohater przejeżdża obok farmy z rozpłodowymi ogierami. Nagle wpada mu do głowy, żeby sprawdzić, jak smakuje sperma konia, więc wchodzi na teren farmy i chwyta jednego ogiera za członka w erekcji. Potem jest akcja w fabryce kanapek z kiełbasą. Po tych wyczynach widzowie z pewnością poczują się co najmniej nieswojo. A już na pewno określą swój stan jako niezbyt komfortowy, gdy Gord Brody wpadnie na pomysł rozcięcia brzucha przejechanemu na drodze jeleniowi. O reszcie jego wyczynów możecie zawsze przekonać się sami, tylko nie szukajcie filmu w sieci pod polskim tytułem.
„Mały Otik” (2000), reż. Jan Švankmajer
Chęć posiadania dzieci czasem przemienia się w obsesję, a gdy ten temat wykorzystają czescy twórcy i zakropią fantastyką, komedią i horrorem, można liczyć na film nietuzinkowy. Widzowie podczas seansu Małego Otika z pewnością zaśmieją się wiele razy, wiele razy odczują zdziwienie, ale i przy niektórych scenach wyraźny dyskomfort. Nie chodzi tylko o główny motyw z pniakiem traktowanym przez matkę, jakby był żywym dzieckiem, ale liczne pomniejsze sceny np. moment, gdy dziewczynka ściąga sobie niżej sukienkę, żeby nie podglądał jej starszy sąsiad, albo jak daje klapsy lalce w swoim wózku itp. Jan Švankmajer potrafi działać na emocje, pierwsze instynkty, jak z pudrowaniem członka, który celowo wyciął Karel w swoim prezencie (Otiku) dla Bożeny. Całe to fantazjowanie o dziecku, wchodzenie w rolę sztucznej matki, powoduje osobliwe, czasem dowcipne, czasem wręcz straszne odczucia. Polecam się z nimi skonfrontować.
„Jackass Forever” (2022), reż. Jeff Tremaine
Tę pozycję na liście powinien znać każdy miłośnik ostrej komedii, chociaż w sumie nie jest ważne, o który odcinek serii tu chodzi. A niech tzw. dyskomfort podczas oglądania wyczynów grupki zapaleńców wyjaśni scena nazwana Jama ognia. Jeśli lubicie ostre jedzenie, z pewnością w jakimś sensie już doświadczyliście tego jedynego w swoim rodzaju uczucia. Jackassi postanowili go niektórym z nas przypomnieć, ale w zwielokrotnionej mocy. Otóż „jama ognia” polega na poproszeniu kilku kolegów, żeby zdjęli spodnie, ustawili się w pozycji „na pieska”, wypieli tyłki i pozwolili sobie wsadzić do odbytów lejki. Następnie rozbawiony Johnny Knoxville wraz z kilkoma innymi zapalonymi fanami mocnych wrażeń wlewa do tych lejków superostry sos. Jak można się przekonać, dalsze przygody bohaterów będą przepełnione krzykami, konwulsjami i… pierdami, a na koniec dostaną lody, tyle że nie wsadzą sobie ich do ust. No, z wyjątkiem jednego, ale najpierw i tak wsadził sobie lody w anus.
„Wilgotne miejsca” (2013), reż. David Wnendt
Już pierwsze ujęcie może wzbudzić u niektórych, co bardziej zamkniętych seksualnie widzów, dziwne uczucie. To popularna zabawa w udawanie, że jakaś część ciała widziana w zbliżeniu jest podobna do pośladków. Następnie widzowi fabuła przedstawia główną bohaterkę, narratorkę filmu, która ma problem z hemoroidami. Kto go nie miał, zwłaszcza jeśli uprawia wysiłek fizyczny w postaci dźwigania ciężarów lub chociażby intensywnej jazdy na rowerze. No ale hemoroidy dotyczą odbytu, a to temat z grona tych tabu. Więc dowcipne w sumie pokazanie, jak bohaterka nakłada na palec maść i smaruje sobie nim anus gdzieś w wyjątkowo okropnym, miejskim kiblu, raczej nie spowoduje, że część z nas zacznie się śmiać. A wyobraźcie sobie do tego wykorzystanie efektów specjalnych i zbliżenie na brudny sedes. Tam naprawdę dzieje się nowe życie, w tych wszystkich wydzielinach. Ten naturalizm oczywiście jest tylko fasadą, żeby pokazać, że każdy człowiek ma prawo do takich uczuć, zachowywania się, chęci doświadczania, bo ma seksualną naturę, a kobietom często się odbiera prawo do właśnie takich reakcji. Mężczyznom z kolei daje się tego prawa zbyt dużo.
„Różowe flamingi” (1972), reż. John Waters
Szalone lata 70. potrafią dzisiaj jeszcze zadziwić, zaskoczyć, a nawet sprawić prawdziwy moralny dyskomfort. Różowe flamingi są filmem o obrzydliwych ludziach, nie tylko wizualnie, ale i mentalnie. To film z jednej strony nastawiony na rozśmieszenie widza poprzez wykorzystanie jego najniższych instynktów, a z drugiej strony twórcom wcale nie zależało na komedii. Chcieli szokować, reżyser chciał szokować, Divine chciał bardzo szokować. I się udało. Ludzie w filmie są naprawdę obrzydliwi, a komediowy dyskomfort za sprawą męczenia zwierząt i jedzenia fekaliów z pewnością sprawi niektórym dyskomfort. Nie będzie im do śmiechu, niezależnie od tego, czy są liberalni, czy konserwatywni.
„Norbit” (2007), reż. Brian Robbins
Eddie Murphy jako Rasputia wypadł świetnie. To jedna z jego najlepszych ról w karierze, chociaż nie jest do siebie podobny. Norbit to film absolutnie nie dla zwolenników body positive. Rasputia jako postać scala w sobie wszystkie stereotypy na temat otyłych ludzi. Jej tusza jest poza tym kluczowym elementem żartu w filmie. Niektórzy widzowie z pewnością po jednym seansie nie zechcieli wrócić do produkcji, a to np. ze względu szufladkujący typ poczucia humoru u Eddiego Murphy’ego. Weźmy np. taką sytuację. Na pikniku Rasputia rozkazuje Norbitowi, żeby przyniósł jej drinka. Ten ze zdziwieniem przypomina jej, że nie powinna, bo wcześniej twierdziła, że jest w ciąży. Rasputia na to stwierdza, że miała gazy. Puszcza bąka i obcesowo rzuca w kierunku Norbita – Masz swoje dziecko.
„Movie 43” (2012), reż. Peter Farrelly i inni
Idealny przykład komedii tak kontrowersyjnej, że nie wszyscy będą w stanie przez nią przebrnąć. Dla innych za to będzie przednią zabawą doświadczenie tych wszystkich inteligentnie rozegranych gagów, często bazujących na sprawach za wszelką cenę ukrywanych, tabu. Tak więc Hugh Jackman będzie miał jaja na brodzie i nikogo to nie będzie dziwić, tylko Kate Winslet, a gdy ją pocałuje w usta, a jego moszna znajdzie się na jej twarzy, aż krzyknie z wrażenia. Następnie doświadczymy nietuzinkowego wychowania pewnego nastolatka, którego rodzice uczą w domu. Chodzi o to, żeby jak najbardziej znienawidził siebie. Potem będziemy świadkami ciekawej rozmowy między Anną Faris a Chrisem Prattem. Są już rok w związku. Ona chce się mu więc oddać i dlatego prosi go, żeby zrobił na nią kupę. To taki znak, że sobie ufają. Wisienką na torcie jest krótka historia Batmana i Robina, którzy chadzają na szybkie randki, które zadziwiająco szybko się „wyskrobują”. Tak, tak, nawiązanie do aborcji jest tu celowe.
„Kler” (2018), reż. Wojciech Smarzowski
Większość z nas zna ten film, a to otoczenie, w którym przynajmniej ja się obracam, jest filmem z jednej strony nieco zbulwersowane, że tak w rzeczywistości jest, a z drugiej śmieje się z wyczynów kleru pokazanych w filmie. A dyskomfort pewnie najbardziej odczuwają ci, którzy jakimś sposobem wierzą, że kler nie jest jedną z największych funkcjonujących klas próżniaczych w społeczeństwie, nie tylko polskim. Smarzowski pokazał im, że jest inaczej, w dowcipny sposób tworząc sytuacje komediowe, ale i bardzo smutne. Opowiedział o upadku, być może nawet dobrych ludzi, z powodu zręcznie uformowanej instytucji, żeby łamać w człowieczej naturze najgłębiej zakorzenione dobre odruchy. Do języka potocznego przeszło powiedzenie – złote, a skromne. Czyż to nie komedia niekomediowa?
„Wyjazd integracyjny” (2011), reż. Przemysław Angerman
W produkcji znajdziemy prawdziwy kwiat polskiego aktorstwa, aktorów i aktorki, których znamy, podziwiamy, cenimy za kultowe role w historii kina. Aż nadszedł czas Wyjazdu integracyjnego. Podobno na takich wyjazdach nawet najgrzeczniejsi pracownicy zamieniają się w bestie bez hamulców, tylko filmowanie tego oraz późniejsze oglądanie bywa żenujące. I tak jest z tym filmem. Miało być śmiesznie, taka polska odpowiedź na Kac Vegas, a temat okazał się zbyt trudny do sfilmowania w sposób komediowy, ale nie polegający na dawaniu widzowi w pysk prostackim żartem co chwila, ale prostackim dawaniu w pysk podszytym jednak głębosza refleksją. Da się to zrobić. Juliusz doskoczył do tego poziomu, a Wyjazd integracyjny szoruje po dnie. Na tym właśnie polega dyskomfort.