Filmy, które NIE MAJĄ za grosz SENSU
Mad Max: Na drodze gniewu
Gwoli ścisłości – żadne australijskie postapo z Melem Gibsonem nigdy nie brylowało logiką. Niemniej czwarta odsłona sagi o Szalonym Maksiu (już bez Mela) idzie o krok dalej, gdyż przedstawia o wiele bogatszą od poprzedników wizję zdechłego świata oraz pogłębia panujące tam zasady. Rzecz jasna, rychło przechodzimy w niej do jednego, wielkiego pościgu po piaskach pustyni, który trwa i trwa, choć wszystkie auta palą więcej niż ustawa przewiduje, a benzyna jest na wagę złota. Czemu jednak w ogóle dochodzi do tego fotorealistycznego odcinka Strusia Pędziwiatra? Spójrzmy.
Oto pośród zgliszcz starego świata powstaje swoista twierdza Modlin, w której rządzi i dzieli jeden z niewielu łebskich chłopów pozostałych przy życiu. Gość swój dom zamienił w iście rajski ogród, z dostępem do wody (na jeszcze większą wagę złota), z roślinami hodowlanymi, mlekiem oraz w miarę sensowną drabinką społeczną, której odpowiednia dyscyplina nie pozwala się rozpaść jak domek z kart. Facet, który ma już swoje lata i poważne problemy zdrowotne, jest w stanie utrzymać nie tylko całą armię dozgonnie oddanych mu żołnierzy, ale też dobre układy z mieszczącą się po drugiej stronie piasków niewielką rafinerią, a po godzinach grywa na fortepianie ozdabiającym salon. Ten człowiek-orkiestra ma też dobry plan: doprowadzić do urodzenia pierwszego zdrowego dziecka, które pchnęłoby zatrute po uszy niedobitki na właściwe tory. I plan ten byłby stuprocentowym sukcesem, gdyby nie będąca jego częścią grupka starannie wyselekcjonowanych kobiet, które trzymał w twierdzy, z dala od brudnych, pokrytych promieniowaniem rąk plebsu. Laski, jakby nie zważając na sytuację za oknem, z dnia na dzień samolubnie uznają, że najwyraźniej na zewnątrz jest lepiej, a one nie będą słuchać się więcej jakiegoś tam oblecha w masce i uczestniczyć w jego chorych gierkach. Zamiast tego udadzą się do mitycznej krainy Amazonek, gdzie jest ponoć zielono, kochająco i w ogóle wesoło. Film kończy się więc tym, że… wracają, bo rzeczona ziemia obiecana została w międzyczasie przez ich wyzwolone koleżanki zrównana z błotem. I tak kończy się ten mega gniewny film – fanfarami dla powracających w chwale feministek, które niedługo zapewne i tę kwitnącą przez wiele lat oazę zamienią w bieda-kamieniołom dla mas. Bo tak. Nawet Max wie, co się święci – dlatego odchodzi z miną przygnębionego psiaka.
Nowy początek
A oto dowód, jak wprawną reżyserią, dobrym aktorstwem i mega klimatem można zakryć scenariuszowe braki. Niczego nie ujmując dziełu Denisa Villeneuve’a, jest ono zbudowane na całej masie mniejszych lub większych głupotek. Dość napisać, że cały wątek porozumiewania się z obcą podobną do ośmiornic, zawodzącą jak wieloryby i posługującą się rysowanymi symbolami cywilizacją, zostaje zrzucony nie na barki jakiegoś konkretnego zespołu ekspertów (wśród których znalazłby się na przykład ekspert od piktogramów i języków starożytnych, biolog, matematyk oraz fizyk) tylko pierwszej lepszej lingwistki wyłonionej w konkursie słuchania przypadkowych taśm. I ta kobieta pierwsze, co robi, to bierze kartkę papieru i pisze na nim po angielsku „human” – czyli generalnie robi coś, co mógłby za nią zrobić pierwszy lepszy cieć. I żeby było śmieszniej, to naszej bohaterce nie tylko w mgnieniu oka udaje się rozszyfrować język kosmitów na tyle, że wręcz rozumie ich mowę na wyrywki, ale też rozwiązać cały konflikt za pomocą… recytacji słów.
Ale zostawmy to, gdyż znowu mamy do czynienia z metaforami i symbolami. I to jest spoko. Mniej fajny jest natomiast fakt, że kosmici, którzy przylecieli na naszą planetę w celu uratowania obu światów, dysponujący znacznie bardziej zaawansowaną technologią i wiedzą oraz potrafiący „widzieć przyszłość”, nie robią w sumie absolutnie nic. Ot, przez cały film co jakiś czas dwóch kolesi staje przed wielką szybą i na zmianę coś na niej rysuje. I zgaduj, zgadula… Dzięki Bogu za Amy Adams, inaczej ludzkość byłaby w ciemnej dupie.
To my
Podobne wpisy
Ten swoisty, pełnometrażowy odcinek Strefy mroku, do cna wypełniony jest różnego rodzaju przenośniami, nawiązaniami, smaczkami i innymi detalami; a całościowo stanowi po prostu jeden wielki komentarz społeczny. I w tym też tkwi jego słabość, bo gdy skreślić z filmowego równania wszystko powyższe, jedyne, co nam pozostaje, to historia o idealnych klonach całego narodu amerykańskiego. Przez lata przetrzymywane w tajnych bunkrach, nagle wychodzą z ukrycia i bez słowa mordują oryginały – i czynią to niczym perfekcyjnie wyszkoleni mordercy, zawsze pojawiając się dokładnie w miejscu, w którym powinny. Na czele całego przewrotu stoi „prawdziwa” dziewczynka – porwana za młodu przez własnego klona, teraz mści się na nim. I robi to w taki sposób, że po prostu mało co trzyma się tu kupy. Już sam fakt, że mała dziewczynka zdobyła przywództwo nad hordą niemych i generalnie zachowujących się trochę jak upośledzone kopii, bo potrafiła… tańczyć, nadaje się bardziej na niezobowiązującą komedię w typie Kochaj i tańcz, a nie na poważny film grozy. A w To my poziom absurdu z czasem tylko wzrasta – kończy się on zresztą tak, że po perfekcyjnie przeprowadzonej akcji mordu wszystkie te klony po prostu chwytają się za ręce i tworzą… ludzki łańcuszek ciągnący się od morza do morza. Czemu? Bo ich liderka widziała kiedyś w telewizji podobny obrazek. Taaak, to chyba dobry moment na mój ulubiony mem: