KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.
Tak przynajmniej mówił o Biblii naczelnik więzienia Shawshank – i, jak udowodnił mu Andy Dufresne, jest w tym ziarno prawdy.
„Ostatni brzeg” to film niedoskonały, lecz bezbłędny w wymowie. Nie wolny od przekłamań, ale szczery. Smutny i zarazem piękny.
Rok 1984. Kiczowate kolory i bezustanna zabawa w cieniu dogasającej z wolna zimnej wojny.
Znamy to dobrze z tysiąca filmów nieznającego ograniczeń gatunku saj-faj.
Może zacznijmy od tego, czym tak naprawdę jest tytułowe Super 8.
Wampiry – jedyni krwiopijcy gorsi od prawników, istoty fascynujące i nieśmiertelne niczym kino.
Opętanie z 1999 roku nie miało szczęścia do swojej daty premiery, która odbyła się na dwa miesiące po rewolucyjnym stylistycznie Blair Witch...
Jeśli tak, to czy powinno mnie to obchodzić?