Najbardziej PRZEREKLAMOWANE filmy 2019 roku
Od razu uściślę, że nie chodzi tu o liczbę plakatów i billboardów w miastach, reklam w telewizji i w mediach społecznościowych czy kwoty wydane na promocję, chociaż w kilku przypadkach faktycznie reklamowy balon został napompowany do granic możliwości. Poniżej znalazły się przykłady filmów, które moim zdaniem – bazując na tym, jaką renomę mają ich twórcy, bądź do jakiej tematyki i popkulturowej symboliki się fabularnie odwołują – zawiodły i w pewnym sensie oszukały sporą grupę widzów, w tym mnie.
Ad Astra, reż. James Gray
Oczekiwania były wielkie. Mówiono, że to science fiction dla koneserów. Że nareszcie będą zadowoleni malkontenci, którzy uważają, że fantastyka naukowa nie może opowiadać mądrze o człowieku jako istocie nie tylko ziemskiej, ale i kosmicznej. A tu jak na ironię dostaliśmy dość prostacką opowieść o poszukiwaniu ojca w kosmosie z niezliczonymi bzdurami naukowymi, czyli taką space operę. Na szczęście był Brad Pitt, i gdyby tylko co chwilę nie tłumaczył widzowi, co dokładnie robi i jakie są jego motywacje do działania, stworzyłby dojrzałą dramatycznie postać. O reszcie bohaterów nie ma sensu nawet wspominać, bo są to papierowe postaci bez osobowości, a przecież wcielili się w nie Donald Sutherland i Tommy Lee Jones. I pomyśleć, że jedną z ważniejszych ról Ad Astra było złożenie hołdu Odysei kosmicznej Stanleya Kubricka. Mordercze dla produkcji okazało się jednak podejście. Z jednej strony James Gray usilnie starał się zachować formę narracji Odysei, z drugiej okropnie manierycznie tłumaczył dosłownie wszystko, zapominając, że dzieło Kubricka zdobyło tak ogromną popularność i kultowy status dzięki enigmatyczności, a więc dowolności w interpretacji. W Ad Astra nie ma czego się domyślać ani czego analizować.
Pewnego razu… w Hollywood, reż. Quentin Tarantino
Sytuacja z najnowszym filmem Tarantino nieco przypomina mi Irlandczyka. Tarantino wiele razy udowadniał, że jest twórcą nieprzewidywalnym, przez co zapracował sobie w świadomości fanów na miano reżysera kultowego i memowego. Pewnego razu… w Hollywood jest zaś filmem twórcy, który się wypalił, któremu nie chce się już zaskakiwać niczym więcej niż końcową sceną. Zastanówmy się jednak, czy Tarantinowska kulminacja historii zabójstwa żony Romana Polańskiego naprawdę ma taką siłę, żeby nadrobić wszechpotężną monotonię reszty filmu? Nie ma, bo reżyser zapomniał, że jeszcze trzeba do tej kulminacji dotrwać. Udało mi się i nie żałowałem, ze względu na Brada Pitta. Nie rozumiem jednak przyznania mu za tę rolę aż Oscara. Najwidoczniej Akademia również uległa czarowi Tarantino. Generalnie Pewnego razu… w Hollywood jest produkcją zrobioną bez tak zwanego błysku w oku, być może zrozumiałą, zajmującą i zabawną w wąskich kręgach kinomanów i artystów żyjących w okolicach Los Angeles, jednak nie dla Europejczyków, zwłaszcza tych środkowo-wschodnich.
Irlandczyk, reż. Martin Scorsese
Podobne wpisy
Kiedy usłyszałem, że najnowszy film Martina Scorsese zostanie udostępniony na Netflixie, jednocześnie zdziwiłem się i zaniepokoiłem. Marketing internetowy starał się za wszelką cenę spowodować, że na Irlandczyka powinno się czekać jak na film przełomowy, artystyczny wyraz twórczości najwyższej jakości i to dostępny bez wychodzenia z domu. Lecz mimo usilnych prób wmówienia mi, że wysoka kultura z legendarnym nazwiskiem zawitała pod moje progi, twórca Chłopców z ferajny nigdy jakoś nie pasował mi do pójścia aż tak bardzo z modą na wyprodukowanie swojego najnowszego dziecka z udziałem platformy streamingowej. Nie pasował, ponieważ wydawał mi się zawsze reżyserem zbyt konserwatywnym i wręcz staromodnym, co w połączeniu z nieubłaganie mijającymi latami jego życia i Netflixem stworzyło układ radykalnie sprzeczny. Tym większe było moje oczekiwanie zobaczenia tego kameleona, kiedy wreszcie zasiądę na kanapie, pochłonięty ponad trzygodzinnym seansem. Co ciekawe, w Irlandczyku doświadczyłem wszystkiego tego, czego się spodziewałem obecnie po Scorsese, czyli dość już ogranej i staromodnej formy narracji polegającej na snuciu niekończącej się dygresyjnej opowieści z suspensem rozwleczonym jak makaron spaghetti oraz dojmującego zmęczenia pracą filmowca. Irlandczyka odebrałem więc jako takie epitafium i nic ani w czasie seansu, ani po nim mnie nie ucieszyło. No chyba jedynie to, że nie musiałem wydać pieniędzy w kinie na seans najnowszego dzieła Scorsese.