Filmy, które NIE MAJĄ za grosz SENSU
Są filmy głupiutkie już w samym swoim założeniu, któremu zresztą hołdują – ot, lekkie, łatwe i przyjemne kino, do pośmiania się lub tak zwanego spuszczenia z wentyla. Są też takie robione pod znakiem grzesznych rozkoszy, czyli tak głupie, że aż dobre, bo w swej głupocie fascynujące, a przy tym nierzadko zrobione z polotem i miłością do materiału, jakkolwiek absurdalny by nie był. Ale są w końcu także filmy przedstawiane całkowicie serio i z równą powagą odbierane, choć na zdrowy rozum już u źródeł mało co tam się trzyma kupy. Poniżej kilka takowych przykładów. Jeśli macie własne, to komentujcie. Jeśli nie macie – też komentujcie.
Uwaga! Artykuł ten nie ocenia danych filmów jako takich! Za to jest pełny spoilerów!
Ad Astra
Kino często symboliką stoi – zwłaszcza to ubrane w ciuszki fantastyki naukowej. W danym gatunku trzeba jednak umiejętnie operować metaforami, z czym Ad Astra – nie pierwszy i nie ostatni taki przypadek tutaj – ma spory problem właśnie głównie przez wzgląd na obraną stylistykę. Z jednej strony mamy więc rzeczony symbolizm oraz niełatwe relacje syna z ojcem, przez które kosmiczna wyprawa zamienia się w swoistą podróż w głąb siebie. Lecz twórcy tak mocno hołdują przy tym technologicznej wierności i realizmowi – właśnie temu science w science fiction – że boleśnie się na tym wykładają. O ile wszak można jeszcze przymknąć oko na durnoty w stylu wchodzenia do rakiety na pięć sekund przed startem albo bójkę na pokładzie w trakcie tego startu, o tyle cały główny wątek już nie ma szans się obronić.
Oto Brad Pitt świata niedalekiej (?) przyszłości dostaje super tajną misję. Ma z Ziemi dostać się na Księżyc, a potem z Księżyca polecieć na Marsa, skąd musi wysłać… sygnał radiowy do ojca stacjonującego w pobliżu Neptuna (gdzie i tak za chwilę sam leci). Mógłby to oczywiście spokojnie zrobić nawet bez wychodzenia z własnego mieszkania. Ba! Biorąc pod uwagę poziom technologicznego zaawansowania, rząd byłby w stanie poradzić sobie nawet bez jego osoby, wysyłając spreparowane nagranie jego głosu, zamiast wydawać pieniądze podatników i poświęcać kilka istnień ludzkich, aby móc pobawić się w radio na wyglądającej jak squat Czerwonej Planecie. No, ale wtedy nie byłoby filmu.
Ciche miejsce
Podobne wpisy
Sam pomysł, aby gros filmu utrzymać w ciszy, jest znakomity. Gorzej z całą resztą. Jak na horror przystało, brakuje tu konsekwencji, a zachowanie bohaterów jest problematyczne. Do tego zostajemy postawieni przed faktem dokonanym, bez zagłębiania się w szczegóły, przyczyny, skutki oraz szerszy obraz Ziemi po inwazji kosmitów-mizofonów. Jednak tym, co zabija tę produkcję, jest punkt wyjścia. Oto bowiem w tym całym nieprzyjaznym świecie, w którym może cię zgubić dźwięk upadającego zbyt głośno liścia paproci, cała familia wybiera się radośnie na zakupy w pobliskim Carrefourze. Bez broni, bez większych środków ostrożności, bez planu awaryjnego. Za to z wypchanymi po brzegi plecakami (do pełni szczęścia brakuje na nich tylko dyndającej radośnie patelni), na bosaka i z grupką dzieci, w tym głuchoniemą córką. Dodajmy jeszcze do tego, że jest to rodzinka farmerów, którzy jakimś cudem wszystkie te ciche dni przetrwali, żyjąc z uprawy pola kukurydzy, i mamy obraz kompletnie nieprzemyślanej produkcji, która bardzo szybko zamienia się w festiwal absurdu. Oczywiście sprzedawanego z grobową powagą.
Grawitacja
Jak na film akcji dziejący się pośród gwiazd, Grawitacja zadziwia przede wszystkim formą. Kosmiczna kalka Speed, gdzie również poszczególne środki transportu wybuchają jak na zawołanie, także korzysta z twarzy Sandry Bullock, za pomocą której śledzimy kolejną historię-alegorię. I jeśli, wzorem twórców, odstawimy na bok zarówno prawa fizyki, jak i całe prawdopodobieństwo nieprawdopodobnych sytuacji rozgrywających się na ekranie, to słabość tego sajfaja tkwi właśnie w jego bohaterce. To postać najbardziej wykraczająca poza wiarygodność przedstawionej sytuacji wyjściowej.
Kobieta po przejściach, cierpiąca na depresję po stracie najbliższych i niewidząca już dla siebie specjalnie miejsca na tym świecie, zwyczajnie nie przeszłaby testów NASA. I w sumie nie powinna! Jej obecność jest wszak równie mocno wątpliwa, co niczym nieuwarunkowana. Inżynier medyczna, która nie ma pojęcia o kosmosie (co szybko pokazują pierwsze minuty filmu) ani o tym, jak się tam zachować (bo jest tam pierwszy raz w życiu), a jednak radośnie naprawiająca na zewnątrz statku jakieś podzespoły. Nawet Elon Musk nie robi takich rzeczy – a on lubi ryzykować. Szczęśliwie reżyser łatwo pomaga nam zapomnieć o tym kiksie. Przynajmniej do czasu śmierci Kowalskiego…