Recenzje
WROTA NIEBIOS
WROTA NIEBIOS to epicka opowieść o przyjaźni, wojnie i ambicjach, która wstrząsa historią USA. Michael Cimino w pełnej krasie!
Rok 1978. Olbrzymi sukces komercyjno-artystyczny dotykającego wojny w Wietnamie fresku Łowca jeleni wynosi jego reżysera, Michaela Cimino, na piedestał. W tym momencie, jak niewielu przed nim i nieliczni po nim, Cimino może pozwolić sobie dosłownie na wszystko. Wyciąga więc z szuflady napisany jeszcze na początku dekady scenariusz wymarzonego projektu, opowiadający kawałek krwawej historii Stanów Zjednoczonych, i przekonuje studio United Artists, by bez patrzenia mu przez ramię wyłożyło całą potrzebną sumę na realizację. Producenci zgadzają się bez mrugnięcia okiem, wietrząc kolejny wielki hit sezonu. A przekonany o swojej nieomylności Cimino wchodzi na plan…
Rok 1870. Prestiżowy Uniwersytet Harvarda żegna właśnie kolejne pokolenie swoich uczniów. Wśród nich James Averill (Kris Kristofferson w roli życia) i Billy Irvine (nieodżałowany John Hurt) – dwóch najlepszych przyjaciół, zdających się być lubianymi prymusami w mocno odległych dziedzinach życia. Averill to typ atlety – typowy amerykański „złoty chłopiec”. Irvine ma natomiast gadane – jest myślicielem pozującym na szkolnego błazna. I podczas gdy James dobrze się bawi na pożegnalnej fecie, czując, że świat należy do niego, Billy jako jedyny zdaje się już zapijać smutki przyszłości, żegnając się tym samym z rajem utraconym.
Dwadzieścia lat później spotykają się po przeciwnych stronach barykady. Averill jest szeryfem w Hrabstwie Johnson (Wyoming – tutaj udawane przez równie piękne plenery Montany i Idaho). Zadaje się z plebsem, kocha się w dziwce (Isabelle Huppert w swej pierwszej anglojęzycznej roli) i broni interesów coraz liczniejszych emigrantów z Europy, podczas gdy Irvine nadal przesiaduje wśród elity – na bogatych salonach Towarzystwa Hodowców Bydła, którego członkowie marzą jedynie o jak najszybszym pozbyciu się obcych z tej ziemi. W tym celu wynajmują innego kumpla Averilla, Nathana Championa (niepodrabialny Christopher Walken) – człowieka bez skrupułów, łatwo pociągającego za spust. Ale też mającego własne interesy wśród ludzi, których ma wyeliminować. Krwawa konfrontacja jest nieunikniona…
Ci choć trochę zaznajomieni z dziejami USA z czasów prawdziwego Dzikiego Zachodu (tutaj powoli ustępującego już postępowi), na pewno domyślają się, że chodzi o trwający w latach 1889–1893 konflikt znany jako The Johnson County War (pośrednio uwzględniony wcześniej także w takich klasycznych pozycjach, jak Jeździec znikąd i The Virginian). I rzeczywiście, taki tytuł nosiła właśnie pierwsza wersja scenariusza Cimino. Jednakże ostatecznie twórca postawił na Heaven’s Gate (od pojawiającego się w kilku scenach przybytku do jazdy na wrotkach – kawałka nieba), wojnę wykorzystując jedynie za tło do miłosnej historii.
Wybiórczo korzysta zatem z faktów, które służą mu do uwypuklenia odwiecznego sporu bogaci kontra biedni, gdzie to właśnie ci u władzy dyktują twardą ręką warunki, a pozostali mogą się dostosować albo zginąć. Nie dziwi więc, że jego film – western i antywestern w jednym – spowija duża doza goryczy do samego końca, pozornie jedynie szczęśliwego. Ani też to, że produkcja ta kompletnie się nie sprzedała.
Dość napisać, że premiera, która odbyła się dokładnie 37 lat temu, była opóźniona aż o rok. Głównie przez perfekcjonizm Cimino – nazywanego przez ekipę Ajatollahem – mogącym równać się jedynie z zapędami Stanleya Kubricka lub ze świeżymi jeszcze w owej chwili rewelacjami z planu Czasu apokalipsy, od którego tytułu oryginalnego (Apocalypse Now) prasa prześmiewczo ochrzciła cały projekt jako Apocalypse Next.
Wokół tego, co reżyser wyczyniał w trakcie zdjęć, krążyły prawdziwe legendy. Regularne obrażanie aktorów i ekipy, zwalnianie i zatrudnianie poszczególnych osób przynajmniej raz w tygodniu (czego ofiarą padł młody Willem Dafoe, którego debiut w roli Willy’ego poszedł do kosza) czy też równanie z ziemią całych, z pietyzmem wybudowanych dekoracji było ponoć normą.
Do tego dochodziło jeszcze okrutne traktowanie zwierząt – głównie kogutów i koni – których ostatecznie zginęło przynajmniej cztery sztuki. To właśnie po tym filmie wcielono w życie nadzór nad prawami zwierząt używanych w branży, przyklepywany znaną z napisów końcowych każdej produkcji regułką „No animals were harmed in the making of this film”. Perfekcja wizji była tak duża, że widziane w jednej z początkowych sekwencji na Harvardzie (nakręconych tak naprawdę w murach Oxfordu i Cambridge) potężne drzewo zostało wycięte i po podzieleniu na kawałki specjalnie sprowadzone z zupełnie innego miejsca.
Kręcono zresztą tylko w prawdziwych lokacjach, podobnie jak w Niebiańskich dniach często o tak zwanej magicznej godzinie (krótki moment pomiędzy zachodem słońca i nocą), co tylko pogłębiało organizacyjny chaos.
Niestabilna pogoda, zajmujące wiele czasu dojazdy w odległe tereny, przez które ostatecznie przewinęło się między innymi około dwóch i pół tysiąca statystów, stu pięćdziesięciu rzemieślników i aż osiemdziesiąt zespołów konnych; bezustanne przeróbki scenariusza „w locie” czy też liczne spory między Cimino a producentami (na przykład o angaż Huppert, którą włodarze UA uważali zwyczajnie za zbyt… brzydką). Te i inne rzeczy sprawiły, że po zaledwie pięciu dniach filmowania cała produkcja miała… cztery dni obsuwy – czyli dokładnie tyle, ile Sam Peckinpah przebywał z wizytą na planie (przypadek?).
Ale czy mogło być inaczej, skoro spora część ekipy spędzała często całe godziny, a nawet dni w ciągłym oczekiwaniu na swoją kolej? Niekiedy to oczekiwanie przedłużało się do iście kuriozalnych rozmiarów, popychając osoby zaangażowane w projekt do szukania sobie innych wyzwań. Tak właśnie było z kompozytorem muzyki do filmu, samym Johnem Williamsem, który zmuszony był zwyczajnie zrezygnować w momencie, gdy Cimino osiągnął półroczne opóźnienie względem terminów (zastąpił go młodziutki, debiutujący na tym polu David Mansfield, pojawiający się na ekranie również w roli wesołego skrzypka, Johna DeCory’ego).
Z kolei John Hurt zdołał w międzyczasie nagrać wszystkie swoje sceny do Człowieka słonia i potem spokojnie wrócić do Wrót niebios, z mozołem powstających jeszcze również w plenerach Rhode Island i Massachusetts.
Te wszystkie fakty wpłynęły oczywiście na budżet, który ze „skromnych” jedenastu milionów dolarów szybko urósł aż czterokrotnie, dając w rezultacie wydatek rzędu dzisiejszych dwustu baniek (!!!) i tym samym stając się jedną z najdroższych inwestycji swoich czasów (choć, paradoksalnie, nie studia United Artists, dla którego szczytem były powstałe w tym samym okresie kolejne przygody 007 – Moonraker). Obrazuje to nie tylko rozbuchane ego Cimino – który, swoją drogą, wycyganił nieco kasy od producentów, umieszczając część planów na terenach, których był właścicielem – oraz dużą problematyczność przedsięwzięcia, ale i ogrom całego widowiska. Jego kaliber potwierdza też ilość materiału ostatecznie nagranego.
Przez niespełna sześć miesięcy zdjęć zużyto prawie pół miliona metrów filmu 70 mm. Z tego reżyser własnoręcznie, pod kluczem i z mającą zapobiec producenckim zapędom ochroną montażowni, skleił trwającą aż pięć i pół godziny podstawową wersję fresku, następnie przyciętego również przez niego samego do 219 minut (dla przypomnienia: Łowca jeleni trwał ich 183). Potem studio przemontowało to jeszcze do bezpieczniejszych dla widowni dwóch i pół godzin. Podobne zabiegi nie pomogły jednak uchronić filmu przed finansową klęską, bynajmniej nie spowodowaną jedynie powszechnie piętnowaną kategorią R.
Napisać, że Wrota niebios poległy w kinowych kasach, to jak nie napisać nic. Przy ogólnych zarobkach rzędu zaledwie pięciu milionów dolców (co uwzględnia także późniejszą dystrybucję na rynku domowym) była to prawdziwa katastrofa – jedna z największych w historii kina. Wskutek niej United Artists zostało zepchnięte na granicę bankructwa i w rezultacie przejęte przez MGM. Fiasko było tak głośne i tak bardzo dotkliwe, że przez lata Heaven’s Gate uchodziło w branży za synonim porażki i gdy w 1995 roku podobne problemy dopadły Wodny świat Kevina Costnera, prasa pisała z przekąsem o „Kevin’s Gate”.
Zresztą klapa filmu Cimino definitywnie położyła kres zapoczątkowanym w latach 70. wysokobudżetowym widowiskom autorskim i przywróciła do łask panującą do dziś kontrolę studiów. Było to pokłosie wielu innych niewypałów finansowych tamtego okresu – Ceny strachu i Zadania specjalnego Williama Friedkina, komedii wojennej Stevena Spielberga 1941, Czerwonych Warrena Beatty’ego i w końcu Tego od serca Francisa Forda Coppoli. Wszyscy oni byli prawdziwymi objawieniami i dali wcześniej światu prawdziwe arcydzieła będące również hitami box office’u. Ale wszyscy także mocno nadwyrężyli swoje pozycje kolejnymi odważnymi projektami, które kosztowały krocie. Zresztą za wyjątkiem Spielberga nikt z tych panów nie zdołał się już odbić od dna. Ale też i żaden nie spadł na nie z równie głośnym hukiem, co Cimino właśnie.
Reżyser nie tylko zmuszony był zakopać swój kolejny projekt – oparty na powieści Fredericka Manfreda, prawiący o Siuksach (Dakotach) western Conquering Horse, który miał zostać nakręcony w całości w ich języku (coś podobnego zrobił potem Mel Gibson w Apocalypto) – ale też nie mógł znaleźć jakiejkolwiek pracy przez następne pięć lat, ze złotego dziecka Hollywood stając się jego najbardziej niepożądanym bękartem. W dodatku każdy jego kolejny film powstały po Wrotach niebios również pozostawiał wiele do życzenia od strony finansowej. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że Cimino z dnia na dzień dosłownie przepadł w odmętach amerykańskiego przemysłu marzeń.
Pociągnął też za sobą Krisa Kristoffersona. Jego pozycja wiodącej gwiazdy także umarła i od tej pory aktor – dla którego było to najtrudniejsze i jednocześnie najbardziej satysfakcjonujące zadanie w karierze, z którego dumny będzie do końca życia – otrzymuje jedynie głównie role drugoplanowe bądź też wyraziste epizody. Co ciekawe, wszystkie te implikacje ominęły… western jako taki. Będący wtedy w kryzysie, stojący w rozkroku pomiędzy swoją klasyczną i rewizjonistyczną odmianą gatunek jedynie odrodził się w kolejnych latach, ostatecznie powracając w blasku chwały dzięki. .. Costnerowi i jego Tańczącemu z wilkami.
Tymczasem dla producentów Wrót niebios marną pociechą była nominacja do Oscara za scenografię – zwłaszcza w zestawieniu z przyznaną filmowi Złotą Maliną dla najgorszego reżysera i kilkoma innymi wyróżnieniami do tej antynagrody. Nieliczne przychylne tej produkcji głosy nie zatuszowały ogólnie negatywnego wydźwięku nie tylko wśród widzów, ale i krytyków. Ci amerykańscy nie zostawili na filmie suchej nitki (często nawet jeszcze przed jego obejrzeniem!), dopiero z czasem coraz bardziej go doceniając. A i w pozostałych krajach nie było różowo, choć im dalej na wschód od Edenu (tego w Nowym Jorku of kors), tym lepiej.
Zwłaszcza we Francji dzieło to – tak jak i niemal wszystkie inne od tego twórcy – od początku było uwielbiane, przynosząc Cimino nominację do Złotej Palmy, a po latach umożliwiając mu ponowne pochylenie się nad swoim dzieckiem, co zaowocowało pojawieniem się w roku 2012 wersji reżyserskiej. Z czasem trwania 217 minut najbliższej jego wizji, a z uwagi na niedawną śmierć reżysera, także tej ostatecznej i jedynej słusznej. A przy tym odpowiednio zrekonstruowanej, odświeżonej (także kolorystycznie) na potrzeby współczesnych formatów i poprawionej pod względem technicznych wpadek. I… jakże pięknej.
Abstrahując od wszelkich dylematów produkcyjnych, historycznych naleciałości oraz wyjątkowo słabego odbioru po premierze, jest to bowiem kino naprawdę zapierające dech w piersiach, bogate, barwne i stworzone z niezwykłym pietyzmem. I bynajmniej nie chodzi tu tylko o iście malarskie kadry obiektywu legendarnego Vilmosa Zsigmonda, prześliczne krajobrazy dzikiej prerii i zalewających horyzont wspaniałych gór. Ani o nadającą ruchomemu obrazowi sielskiego i jakże swojskiego posmaku, nacechowaną nutką goryczy, ale i szczerym optymizmem, przyjemną ścieżkę dźwiękową, w której znalazło się stosowne miejsce dla Nad pięknym modrym Dunajem Johanna Straussa oraz energiczne popisy „wiejskiej” kapeli ze wspomnianym Mansfieldem i T Bone Burnettem w składzie.
Chociaż sama intryga jest dość prosta, a fabuła poprowadzona gładko w klasyczny, pozbawiony eksperymentów formą lub treścią sposób, to jej uniwersalność potrafi wciągnąć, a spokojny styl – pozbawiony nadmiernego patosu, płomiennych przemów ku chwale ojczyzny i powiewającej flagi z gwiazdkami i pasami – zachwycić. Romantyczna natura opowieści i jej osadzenie nie tylko w bliskim (również i nam) kontekście historycznym, ale i neutralności, wręcz swoistej niewinności otaczającej zewsząd osadników przyrody, kreuje niezapomniany klimat, dodaje smaczku całej przygodzie, wzmaga emocje – niekiedy także w ogóle je generując u licznych bohaterów, których niejako napędza do działania. Wszak to właśnie o wspaniałą, nieskalaną jeszcze grzechem cywilizacji ziemię toczy się tu bój.
A w nim, prócz wymienionych już wcześniej Hurta, Kristoffersona, Huppert i Walkena, udział biorą same znakomitości – doskonale dobrane, pozwalające się jeszcze bardziej zaangażować w istotę sprawy (obecnie jakże przecież aktualnej, acz z nieco innych względów). Wyborny jest Sam Waterston z wąsem w roli niecnego Franka Cantona i wyciskający wszystko ze swojego skromnego, lecz jakże ważnego epizodu stary wyga Joseph Cotten. Tradycyjnie bryluje Jeff Bridges, który tutaj gra… własnego przodka, Johna L. Bridgesa, co zresztą sam zasugerował reżyserowi. Podobnie, jak Kristofferson, także i on zawsze był bardzo dumny z tego filmu. Jako jedynemu z ekipy udało mu się w dodatku zatrzymać jego skromny kawałek – będący częścią scenografii… domek, który stoi teraz na jego posesji w Montanie.
Ronnie Hawkins, Paul Koslo, Geoffrey Lewis, Richard Masur, Tom Noonan i Mickey Rourke dopełniają tej aktorskiej śmietanki, z najmniejszych nawet ról czyniąc pełnoprawne postaci z krwi i kości, zapadające w pamięć nie tylko dzięki (u)znanym facjatom za nimi stojącymi. To w końcu także i tutaj zadebiutowali: charakterystyczny Kai Wulff, czyli jeden z etatowych Niemców w Hollywood (Trzej Amigos) i znany dziś przede wszystkim z serialu Zagubieni Terry O’Quinn, któremu angaż ten dosłownie ustawił życie, gdyż na planie spotkał.
.. przyszłą żonę. Jest w końcu także fantastyczny Brad Dourif jako zahukany, ciut nieporadny Eggleston, z którym to wiąże się jeszcze jeden ważny, niezwykle udany element filmu, dla którego warto go jeszcze bardziej polecić.
Otóż w złożonej z wielu nacji emigranckiej społeczności znalazło się także miejsce dla Polaków (reprezentujących resztki nieistniejącej w owej chwili ojczyzny). Stąd w obsadzie mamy jeszcze Waldemara Kalinowskiego, Margaret Benczak i kilka innych swojsko brzmiących nazwisk. Nie dziwi to specjalnie, gdyż w końcu nie tylko wydatnie przysłużyliśmy się budowaniu mitu Stanów Zjednoczonych, ale i w filmach Cimino jesteśmy bardzo często obecni, choćby w tle. Także i sam twórca zawsze z uznaniem wyrażał się o lechickim narodzie. Chyba nigdy jednak w podobny sposób język polski nie przykuwał u niego aż takiej uwagi.
Duża w tym zasługa odpowiedniej ekspozycji „maluczkich” bohaterów o słowiańskich korzeniach, jak i wspaniale wypowiedzianych kwestii w języku polskim – w czym prym wiedzie właśnie Dourif, bezbłędnie radzący sobie z tym niełatwym przecież zadaniem. Pod tym względem jest to prawdziwa perełka w kultywowaniu rodzimego wizerunku na dużym ekranie. I zarazem wisienka na torcie ogólnej wspaniałości „Niebiańskich bram”.
Ostatecznie można jednak zarzucić tej produkcji parę rzeczy – począwszy od typowego dla Hollywood luźnego wykorzystywania czy wręcz nawet zakłamywania historycznych faktów (na przykład prawdziwy James Averill został wraz z Ellą powieszony przed własnym domem, a widziana tu w akcji armia USA nie była częścią krwawego konfliktu, tylko jego rozwiązaniem). Przez nieułatwiający seansu, często obecny w kadrze różnego sortu dym (lub kurz), a na odczuwalnej długości skończywszy. Zwłaszcza metraż daje się tu czasem nieco we znaki i może skutecznie odstraszać od seansu co mniej cierpliwych kinomanów.
Choć nie ma tu właściwie scen naprawdę zbędnych, które nic by nie wnosiły do fabuły, a i niektóre wątki chciałoby się nawet zobaczyć w jeszcze bardziej rozbudowanej formie, to trudno oprzeć się wrażeniu, że dzieło to mogłoby być w ogólnym rozrachunku jednak odrobinę krótsze. Pomimo tego, że iście spektakularnych scen (oraz seksu, krwi i przekleństw) nie brakuje, to reżyser wyraźnie przedkłada ekspozycję ponad akcję, stawia na wiarygodność i złożone relacje bardziej niż na fajerwerki. Z lubością celebruje poszczególne ujęcia, łamiąc dramaturgię i narrację swojego widowiska, nie dbając o czas. Ale taki to też film – poetycki, którym należy się podobnie rozkoszować.

Na planie – Cimino i Kristofferson
O Wrotach niebios można pisać, rozmyślać i dywagować w nieskończoność, co, jak by nie patrzeć, jest jednym z wykładników największych dzieł kinematografii. Zresztą o filmie Michaela Cimino powstały od momentu premiery niezliczone ilości publikacji – esejów, artykułów, książek, a nawet i dokumentów analizujących dogłębnie genezę, produkcję i olbrzymie niepowodzenie całego przedsięwzięcia. Wciąż jednak najlepszym podsumowaniem projektu (oraz jego twórcy) pozostaje skromna wypowiedź montażysty filmu, Williama Reynoldsa:
Michael nie pragnął szacunku. On chciał wzbudzać podziw.
Udało się sukinsynowi. Choć zapłacił za to olbrzymią cenę.
korekta: Kornelia Farynowska
