BEZ SKRUPUŁÓW TOMA CLANCY’EGO. Festiwal gatunkowych klisz
Michael B. Jordan ma wszelkie papiery, by wkrótce zostać etatowym gwiazdorem kina akcji – udowodnił to już w obu częściach Creed, 451 stopniach Fahrenheita Ramina Bahraniego czy jako antagonista w Czarnej Panterze. Teraz pragnął raz jeszcze potwierdzić to w najnowszej ekranizacji prozy Toma Clancy’ego. W Bez skrupułów wypada bardzo efektownie – zdecydowanie efektowniej niż całość tego przedsięwzięcia.
Wyreżyserowana przez Stefano Sollimę – twórcę m.in. filmowej Suburry, serialowej Gomorry czy Sicario 2 – najnowsza adaptacja literackiego „Ryanwersum” Clancy’ego to bez wątpienia dzieło zbudowane wokół i wyłącznie dla postaci głównego bohatera. John Kelly, przemianowany później – zgodnie z książkowym pierwowzorem – na Johna T. Clarka, to żołnierz perfekcyjny. Bezbłędnie wyszkolony, nieznający strachu komandos z jednostki Navy SEALs potrafi wykonać każdą misję, ale gdy on i jego oddział zostają wysłani do Aleppo w celu odbicia amerykańskiego zakładnika, John od początku czuje, że coś jest nie tak. Syryjscy terroryści w rzeczywistości okazują się być rosyjskimi handlarzami bronią, a Kelly i jego towarzysze broni ledwo uchodzą z życiem, tracąc kilkoro ludzi. Niedługo później główny bohater i członkowie oddziału biorącego udział w tamtej akcji stają się celem odwetu rosyjskich bandziorów, ale John uchodzi z życiem – jego ciężarna żona i koledzy z jednostki już nie. Nietrudno się domyślić, że dalsza część tej historii to wendeta głównego bohatera w stylu będącym pomieszaniem Punishera z kinem szpiegowskim – a właściwie z każdym możliwym stereotypem kina szpiegowskiego.
Podobne wpisy
O ile Bez skrupułów może się pochwalić silną – choć niekoniecznie dobrze napisaną – centralną postacią, o tyle wszystko, co wokół Johna Kelly’ego vel Clarka, to festiwal gatunkowych klisz. Mamy więc protagonistę napędzanego przez chęć zemsty, podejrzanych agentów i przedstawicieli rządu, a wreszcie klasycznie złych Ruskich, którzy niczym w kinie akcji lat 80. i 90. stanowią największe zagrożenie dla amerykańskiego snu. Prawda to, że powieści Toma Clancy’ego zawsze charakteryzowało nagromadzenie zimnowojennych niepokojów, ale wydaje się, że ekranizując jedno z jego dzieło w 2021 roku, można było pokusić się o jakieś urozmaicenie i uwspółcześnienie materiału źródłowego. Tymczasem główna misja rozgrywa się w Syrii, ale złoczyńcami znowu okazują się Rosjanie, a jedynym elementem nadającym Bez skrupułów nieco bardziej współczesny wymiar jest wybranie kobiety na dowódczynię jednostki Johna Kelly’ego – wciela się w nią Jodie Turner-Smith, aktorki o niezwykłej charyzmie i prezencji, która wcześniej miała okazję sprawdzić się w militarnym repertuarze na planie serialu Ostatni okręt.
Trzeba przyznać, że jak na produkcję opartą na fabularnych kliszach, Bez skrupułów wciąż broni się jako kino akcji. Sceny batalistyczne czy sekwencje pościgowe wyglądają (i brzmią!) naprawdę widowiskowo, a choreografia walk wręcz nie pozostawia wątpliwości, że aktorzy musieli przejść morderczy trening, by tak efektownie prezentować się na ekranie. Szczególnie jedna ze scen, w której Michael B. Jordan walczy z zastępem przeciwników, zapada w pamięć, ale czy to wystarczy, by Bez skrupułów nie zginęło w zalewie podobnych szpiegowsko-militarnych produkcji? Wydaje się to wątpliwe, gdyż we współczesnym kinie dobry warsztat jeszcze nie czyni dobrego kina akcji, a dzisiejszy widz – poza ogrywaniem gatunkowych schematów – szuka w tej konwencji filmowej czegoś oryginalnego i charakterystycznego. A tego w filmie Sollimy nie odnajdzie.
Przeczytałem gdzieś opinię, że w epoce VHS Bez skrupułów byłoby zapewne hitem w każdej wypożyczalni świata, ale dziś, gdy oryginalne pełnometrażowe produkcje streamingowych potentatów pojawiają się w zasadzie co tydzień, kopiowanie kina akcji lat 80. i 90. nie jest receptą na sukces. Szkoda w tym wszystkim Michaela B. Jordana, który ma dość charyzmy, by stać się gwiazdorem akcyjniaków na kolejnych kilka, kilkanaście lat. Być może sequel Bez skrupułów, którego rychłe powstanie jasno sugeruje finał filmu Sollimy, będzie dla scenarzystów okazją do rehabilitacji. Bo przecież dobrze wiemy, że Taylor Sheridan, nominowany do Oscara Aż do piekła, potrafi pisać lepiej i konkretniej.