CZŁOWIEK, KTÓRY ZABIŁ LIBERTY VALANCE’A
Lata sześćdziesiąte to okres schyłku klasycznego westernu. Filmy o Dzikim Zachodzie tamtego czasu nie prezentowały już czarno-białych wizji świata z dobrymi przybyszami ujarzmiającymi nieokiełznaną przyrodę i brutalnych Indian. Misyjny i mityczny charakter westernów zanikł wraz ze społeczno-obyczajowym rozwojem Ameryki. Rodzące się wtedy tzw. antywesterny stawiały sobie za cel przedstawienie opowieści odbrązawiającej stereotypy i legendy o Zachodzie, zachowującej prawdę psychologiczną, socjologiczną i historyczną. Człowiek, który zabił Liberty Valance’a nie jest może czołowym przykładem antywesternu, ale na pewno jednym z pierwszych filmów gatunku, który wykazuje rewizjonistyczne zapędy.
Podobne wpisy
Ciekawe, że reżyserem Człowieka… jest nie kto inny, jak sam John Ford, nazywany ojcem westernu, który w dużej mierze przyłożył rękę do ukonstytuowania się klasycznych gatunkowych reguł. Zakusy reżysera do naginania westernowych zasad ujawniały się już w Poszukiwaczach z 1956 roku, lecz wodze demitologizacji popuścił dopiero sześć lat później. Nawet oglądając same fotosy z Człowieka…, w oczy rzuca się charakterystyczny zabieg stylistyczny. Cały film został bowiem nakręcony na taśmie czarno-białej mimo upowszechniania się koloru. Prawdziwa przyczyna takiego stanu rzeczy nie jest jasna. Jedni mówią, że to Paramount Pictures poskąpiło na funduszach i zmusiło Forda do skorzystania z achromatycznych barw. Jednakże ciekawszą i zdecydowanie bardziej adekwatną wersją jest świadoma decyzja estetyczna. Czerń i biel pasują bowiem do rewizjonistycznego charakteru dzieła. Dziki Zachód jest tu pozbawiony romantyzmu, piękna prerii i urokliwych miasteczek, kolorytu i perspektyw, które tak fascynowały przybyszów ze wschodu. Mimo tego właściwa fabuła Człowieka… na pierwszy rzut oka prezentuje się dość klasycznie.
Głównym bohaterem jest młody prawnik, Ransom “Ranse” Stoddard (James Stewart). W czasie podróży dyliżansem przez Dziki Zachód zostaje napadnięty i dotkliwie pobity przez bandę lokalnego rzezimieszka, tytułowego Liberty’ego Valance’a (Lee Marvin). Ocalenie przychodzi z rąk twardego kowboja o złotym sercu, Toma Doniphona (John Wayne), jego ukochanej Hallie (Vera Miles) i pozostałych mieszkańców pobliskiego miasteczka Shinbone. Stoddard poprzysięga zemstę na Libertym, lecz wbrew zasadzie „zabij lub zostań zabity” panującej na Dzikim Zachodzie ma zamiar wsadzić przestępcę do więzienia. Wydaje się zatem, że to dość standardowa opowieść o walce dobrego, szlachetnego bohatera ze złym, zdeprawowanym antagonistą, z wątkiem romantycznym w tle. Jednakże tkwi w niej pewien haczyk. Cała przywołana historia jest bowiem ujęta w klamrę kompozycyjną i stanowi wspomnienie starszego o dwadzieścia pięć lat Stoddarda, który po latach wraca do Shinbone na pogrzeb Doniphona. Owa rozbudowana retrospekcja nabiera wymiaru nostalgicznej legendy, która należy już jednak do przeszłości. We współczesnej Ranse’owi rzeczywistości wydarzenia sprzed ćwierćwiecza funkcjonują jako mit, który powoli odchodzi w niepamięć. Po latach zmarły już Tom jest postacią anonimową dla lokalnych mieszkańców, pozbawioną charakterystycznych kowbojskich butów, ostróg i pasa z rewolwerami, a prawdziwa wersja wydarzeń o śmierci Liberty’ego Valance’a mało kogo obchodzi. Liczy się tylko to, że kiedyś pewien dobry przybysz go zastrzelił. Proste życie w małych drewnianych miasteczkach, pojedynki rewolwerowców, cywilizowanie Dzikiego Zachodu — to wszystko melodia przeszłości, niemalże bajki opowiadane dzieciom na dobranoc.