THE HAND OF GOD. Wspomnienia ze zgliszczy
Choć nad znaczeniem Diego Armando Maradony dla mieszkańców Neapolu nie ma właściwie po co się rozwodzić (mówimy wszak o mieście, w którym były zawodnik SSC Napoli ma więcej kapliczek na ulicach niż Jezus z Maryją razem wzięci), to jednak w życiu Paola Sorrentino Argentyńczyk odegrał rolę szczególną. W roku 1986, gdy nastoletni jeszcze Sorrentino z wypiekami na twarzy pojechał oglądać zmagania swojego idola w starciu z Empoli, w domu jego rodziców doszło do wycieku gazu. Zmarli na miejscu. Pomiędzy młodzieńczą ekscytacją a ciężarem zmieniającej życie tragedii rozpostarte będzie emocjonalne spektrum The Hand of God – filmu jednocześnie z nostalgią wracającego do korzeni reżysera i uwypuklającego, dlaczego tak długo na ów powrót musieliśmy czekać.
W trakcie przeżywanej żałoby aspirujący wtedy jeszcze reżyser wyjechał do Rzymu. Od tego czasu o Neapolu milczał, co najwyżej przelotnie przywołując go na ekranie; a to znany z Młodego papieża kardynał Voiello kibicuje tej, a nie innej drużynie, a to pomiędzy scenami Młodości przeczłapuje zmęczona sylwetka zapuszczonego, ale wciąż przecież boskiego Diego. W końcu jednak do małej ojczyzny wraca, dekorując wspomnienia lat 80. całym kolorytem żyjących w jego pamięci postaci – zarówno tych kojarzonych powszechnie, jak i tych znanych tylko jemu. Pomiędzy Diego Maradoną, Federico Fellinim a mentorem Antoniem Capuano, u boku którego Sorrentino zdobywał pierwsze filmowe szlify, przez ekran przewijają się wcielenia rodziców reżysera, personifikacja pierwszego miłosnego zauroczenia, pierwszy przyjaciel, w końcu też i młodziutka ciotka, do której jako pierwszej odczuwał dziwną mieszankę seksualnego pożądania i życiowego respektu. The Hand of God przesiąknięta będzie niewinnością momentów inicjacyjnych, determinujących, jak przyznaje zresztą sam reżyser, kierunek dalszej życiowej podróży.
Zagłębiając się w życiorys Sorrentino, trudno nie utożsamić więc młodego Fabietta z samym reżyserem, przyglądającym się swojej neapolitańskiej familii z mieszanką politowania i czułości. Wielopokoleniowa włoska rodzina jest w The Hand of God dobrze znaną nam wszystkim sprzecznością: jej członkowie na zmianę kochają się i krzywdzą, czasem są wyrozumiali, by potem cynicznie się obśmiewać, trzymają się blisko w momentach trudnych, a później sami takowe prowokują. Reżyserskiego rozliczenia z rodzinną przeszłością nie łagodzi więc ciepło nostalgii. Sorrentino nie jest jednak zainteresowany obiektywnymi ocenami, rozgrywając filmową rzeczywistość głównie w kontekście procesów formujących samego Fabietta, jego dorastania i kształtowania się. Próba rekonstrukcji czynników wpływających na własną współczesną tożsamość wymagała od reżysera nieocenionych pokładów autoanalitycznych, owocując finalnie najdojrzalszym dziełem w filmografii Paola Sorrentino, fabułą tak bardzo osobistą, że aż chwilami niekomfortową w bliskości odczuwania cudzych wspomnień.
Mimo tego jednak jego najnowszy film okazuje się być jedną z przystępniej złożonych dotychczas widzom propozycji. Osobista opowieść ma odpowiednie pokłady komediowego luzu, wyrzeka się nie tylko pretensji i pompatyczności, ale i, zdawałoby się, obowiązkowego efekciarstwa. Brak tu scen z gatunku znikającej żyrafy czy otwierającego Wielkie piękno balu, spontanicznie przychodzących na myśl po usłyszeniu konkretnego tytułu. The Hand of God zwraca się raczej w kierunku kameralnego podglądactwa, stanowiąc zbiór scen ikonicznych nie przez sposób ich inscenizacji, a stopień subtelności emocjonalnego ładunku. Nie oznacza to jednak wcale, że neapolitański pean Sorrentino obdarty jest z kojarzonych z reżyserem zagrań, ruchów i motywów. Wręcz przeciwnie – narażając się na czytelniczą krytykę, zaryzykuję stwierdzenie, że właśnie w całej kameralności The Hand of God wszystkie „sorrentinizmy” okazują się nieść za sobą większe znaczenie, zwłaszcza gdy reżyserskie niuanse będą wracać, poukrywane w różnych momentach fabuły, odsłaniając ich inne, symboliczne znaczenie. Czasem drobna komediowa błahostka skrywa tu pokłady emocjonalnej wymowności, czasem z kolei osobliwy przedmiot może na zawsze zmienić życiowy kierunek zagubionego Fabietta. Przestrzeń Sorrentinowskiego Neapolu nie rządzi się bowiem prawami logiki, a uznany nieprzepisowo gol strzelony przez kędzierzawego Argentyńczyka może w istocie znaczyć mniej niż bateria alkaliczna wyrzucona na dziedziniec ręką odpowiedniej osoby.
I tejże nielogiczności The Hand of God zdaje się składać zasłużony pokłon, odcinając się od neapolitańskiej przyziemności, albo inaczej – w niej właśnie odnajdując skrawki ukrytej gdzieś boskości. Fabietto widzi bowiem więcej, jest prorokiem wyobraźni uwięzionym w otoczeniu namacalności i faktów. Na tej nucie łapie połączenie z opierającą się życiowej powierzchowności ciotką; na niej również, na przekór wszystkim, zapowiada narodziny boskiej historii Maradony w Neapolu. To w końcu nazwane dostrzeganie znaczeń ukrytych pod powierzchnią codzienności zdarzeń będzie w filmie tematyzowane, początkowo jako upierdliwe, dezorientujące przekleństwo, którego finalna akceptacja otwierać będzie Fabietta na spełnienie wykrzyczanego w filmie marzenia ucieczki od dławiącej go rzeczywistości. Jako widzowie wiemy już, że tej idei Sorrentino odda się kompletnie, a jego wrażliwość zaowocuje wykrystalizowaniem się jednego z najbardziej wyrazistych głosów artystycznego kina. W The Hand of God nawet jego maniera reżyserska stanie się tematem, gdy nieoczywista jeszcze dla Fabietta skryta gdzieś magia świata przyniesie proporcjonalnie mniejsze jej nagromadzenie w filmowych trikach samego Sorrentino. Z tą też magią reżyser chce spoglądać przez ramię na kształtujący go miniony Neapol, pamiętając żonglującą pomarańczami matkę, kapiącą bawolim mlekiem mozzarellę i najczulsze pogwizdujące wyznania miłości, na które ludzie przewracali oczyma. W końcu – z tą też magią chce spoglądać i na siebie, machając przeszłości przytulony do okiennej framugi pośpiesznego pociągu.