search
REKLAMA
Recenzje

THE HAND OF GOD. Wspomnienia ze zgliszczy

Gdy w życiu człowieka nieoczekiwanie wydarzy się coś, co nawet sceptycy niechętnie nazwą cudem, mówi się, że „dotknął go Bóg”. „The Hand of God” to właśnie ten typ filmowego...

Maciej Satora

16 grudnia 2021

REKLAMA

Choć nad znaczeniem Diego Armando Maradony dla mieszkańców Neapolu nie ma właściwie po co się rozwodzić (mówimy wszak o mieście, w którym były zawodnik SSC Napoli ma więcej kapliczek na ulicach niż Jezus z Maryją razem wzięci), to jednak w życiu Paola Sorrentino Argentyńczyk odegrał rolę szczególną. W roku 1986, gdy nastoletni jeszcze Sorrentino z wypiekami na twarzy pojechał oglądać zmagania swojego idola w starciu z Empoli, w domu jego rodziców doszło do wycieku gazu. Zmarli na miejscu. Pomiędzy młodzieńczą ekscytacją a ciężarem zmieniającej życie tragedii rozpostarte będzie emocjonalne spektrum The Hand of God – filmu jednocześnie z nostalgią wracającego do korzeni reżysera i uwypuklającego, dlaczego tak długo na ów powrót musieliśmy czekać.

W trakcie przeżywanej żałoby aspirujący wtedy jeszcze reżyser wyjechał do Rzymu. Od tego czasu o Neapolu milczał, co najwyżej przelotnie przywołując go na ekranie; a to znany z Młodego papieża kardynał Voiello kibicuje tej, a nie innej drużynie, a to pomiędzy scenami Młodości przeczłapuje zmęczona sylwetka zapuszczonego, ale wciąż przecież boskiego Diego. W końcu jednak do małej ojczyzny wraca, dekorując wspomnienia lat 80. całym kolorytem żyjących w jego pamięci postaci – zarówno tych kojarzonych powszechnie, jak i tych znanych tylko jemu. Pomiędzy Diego Maradoną, Federico Fellinim a mentorem Antoniem Capuano, u boku którego Sorrentino zdobywał pierwsze filmowe szlify, przez ekran przewijają się wcielenia rodziców reżysera, personifikacja pierwszego miłosnego zauroczenia, pierwszy przyjaciel, w końcu też i młodziutka ciotka, do której jako pierwszej odczuwał dziwną mieszankę seksualnego pożądania i życiowego respektu. The Hand of God przesiąknięta będzie niewinnością momentów inicjacyjnych, determinujących, jak przyznaje zresztą sam reżyser, kierunek dalszej życiowej podróży.

Zagłębiając się w życiorys Sorrentino, trudno nie utożsamić więc młodego Fabietta z samym reżyserem, przyglądającym się swojej neapolitańskiej familii z mieszanką politowania i czułości. Wielopokoleniowa włoska rodzina jest w The Hand of God dobrze znaną nam wszystkim sprzecznością: jej członkowie na zmianę kochają się i krzywdzą, czasem są wyrozumiali, by potem cynicznie się obśmiewać, trzymają się blisko w momentach trudnych, a później sami takowe prowokują. Reżyserskiego rozliczenia z rodzinną przeszłością nie łagodzi więc ciepło nostalgii. Sorrentino nie jest jednak zainteresowany obiektywnymi ocenami, rozgrywając filmową rzeczywistość głównie w kontekście procesów formujących samego Fabietta, jego dorastania i kształtowania się. Próba rekonstrukcji czynników wpływających na własną współczesną tożsamość wymagała od reżysera nieocenionych pokładów autoanalitycznych, owocując finalnie najdojrzalszym dziełem w filmografii Paola Sorrentino, fabułą tak bardzo osobistą, że aż chwilami niekomfortową w bliskości odczuwania cudzych wspomnień.

Mimo tego jednak jego najnowszy film okazuje się być jedną z przystępniej złożonych dotychczas widzom propozycji. Osobista opowieść ma odpowiednie pokłady komediowego luzu, wyrzeka się nie tylko pretensji i pompatyczności, ale i, zdawałoby się, obowiązkowego efekciarstwa. Brak tu scen z gatunku znikającej żyrafy czy otwierającego Wielkie piękno balu, spontanicznie przychodzących na myśl po usłyszeniu konkretnego tytułu. The Hand of God zwraca się raczej w kierunku kameralnego podglądactwa, stanowiąc zbiór scen ikonicznych nie przez sposób ich inscenizacji, a stopień subtelności emocjonalnego ładunku. Nie oznacza to jednak wcale, że neapolitański pean Sorrentino obdarty jest z kojarzonych z reżyserem zagrań, ruchów i motywów. Wręcz przeciwnie – narażając się na czytelniczą krytykę, zaryzykuję stwierdzenie, że właśnie w całej kameralności The Hand of God wszystkie „sorrentinizmy” okazują się nieść za sobą większe znaczenie, zwłaszcza gdy reżyserskie niuanse będą wracać, poukrywane w różnych momentach fabuły, odsłaniając ich inne, symboliczne znaczenie. Czasem drobna komediowa błahostka skrywa tu pokłady emocjonalnej wymowności, czasem z kolei osobliwy przedmiot może na zawsze zmienić życiowy kierunek zagubionego Fabietta. Przestrzeń Sorrentinowskiego Neapolu nie rządzi się bowiem prawami logiki, a uznany nieprzepisowo gol strzelony przez kędzierzawego Argentyńczyka może w istocie znaczyć mniej niż bateria alkaliczna wyrzucona na dziedziniec ręką odpowiedniej osoby.

I tejże nielogiczności The Hand of God zdaje się składać zasłużony pokłon, odcinając się od neapolitańskiej przyziemności, albo inaczej – w niej właśnie odnajdując skrawki ukrytej gdzieś boskości. Fabietto widzi bowiem więcej, jest prorokiem wyobraźni uwięzionym w otoczeniu namacalności i faktów. Na tej nucie łapie połączenie z opierającą się życiowej powierzchowności ciotką; na niej również, na przekór wszystkim, zapowiada narodziny boskiej historii Maradony w Neapolu. To w końcu nazwane dostrzeganie znaczeń ukrytych pod powierzchnią codzienności zdarzeń będzie w filmie tematyzowane, początkowo jako upierdliwe, dezorientujące przekleństwo, którego finalna akceptacja otwierać będzie Fabietta na spełnienie wykrzyczanego w filmie marzenia ucieczki od dławiącej go rzeczywistości. Jako widzowie wiemy już, że tej idei Sorrentino odda się kompletnie, a jego wrażliwość zaowocuje wykrystalizowaniem się jednego z najbardziej wyrazistych głosów artystycznego kina. W The Hand of God nawet jego maniera reżyserska stanie się tematem, gdy nieoczywista jeszcze dla Fabietta skryta gdzieś magia świata przyniesie proporcjonalnie mniejsze jej nagromadzenie w filmowych trikach samego Sorrentino. Z tą też magią reżyser chce spoglądać przez ramię na kształtujący go miniony Neapol, pamiętając żonglującą pomarańczami matkę, kapiącą bawolim mlekiem mozzarellę i najczulsze pogwizdujące wyznania miłości, na które ludzie przewracali oczyma. W końcu – z tą też magią chce spoglądać i na siebie, machając przeszłości przytulony do okiennej framugi pośpiesznego pociągu.

W Neapolu funkcjonuje pewne powiedzenie. Gdy w życiu człowieka nieoczekiwanie wydarzy się coś, co nawet sceptycy niechętnie nazwą cudem, mówi się, że „dotknął go Bóg”. The Hand of God to właśnie ten typ filmowego dotyku – piękny, metafizyczny i cudowny w całej rozciągłości.

REKLAMA