Izolację spędzam w TWIN PEAKS. Punkt, z którego nie ma odwrotu
Agent Cooper przybył do miasteczka Twin Peaks 24 lutego 1989 roku. Ja – ponad 31 lat później, w połowie marca 2020 roku. Bohatera granego przez Kyle’a MacLachana przywiodło tam brutalne morderstwo młodziutkiej dziewczyny. Mnie – przymusowa izolacja związana z nieszczęsną epidemią koronawirusa.
Przygodę z niezwykłym serialem Davida Lyncha i Marka Frosta planowałem rozpocząć już od dawna, zawsze jednak coś stawało mi na przeszkodzie. Ostatnio – przede wszystkim studia, które wymagają oglądania konkretnych tytułów. Postanowiłem więc, że Twin Peaks może zaczekać na lepsze czasy (czyt. na wakacje). I nagle – puf! Nie ma studiów (przynajmniej nie w konwencjonalnej formie), nie ma premier kinowych, jest mnóstwo wolnego czasu i odgórne zalecenie pozostania w miejscu zamieszkania. Nie było się nad czym zastanawiać, już pierwszego dnia po ostatecznym powrocie do domu rodzinnego włączyłem pierwszy odcinek – półtoragodzinnego pilota.
Okazało się, że wkroczyłem do Twin Peaks na niecały miesiąc przed 30. rocznicą premiery serialu. Uświadomił mnie w tym dopiero sam Kyle MacLachan, który na krótko przed tym wyjątkowym wydarzeniem rozpoczął na swoich profilach w mediach społecznościowych skromną kampanię promocyjną dzieła Lyncha i Frosta. W ramach tej działalności aktor zorganizował między innymi ankietę, której celem było wyłonienie najlepszego zdaniem widzów epizodu całej serii. Miażdżącą liczbą głosów zwyciężył, i raczej nie było to dla nikogo wielkim zaskoczeniem, pierwszy odcinek pierwszego sezonu.
Zarówno fenomenalnemu pilotowi, jak i całemu serialowi poświęcono niezliczoną ilość obszernych artykułów, opracowań i analiz (sporo tego typu materiałów możecie zresztą znaleźć na naszej stronie – o, tutaj). Nie odkryję więc Ameryki, pisząc, że pierwszy sezon jest wyjątkowo równy, przemyślany pod względem konstrukcji w najdrobniejszym szczególe, czego z pewnością nie można powiedzieć o sezonie numer dwa. Mniejsza jednak o to. Istotne jest dla mnie w tym miejscu zupełnie co innego, a mianowicie eskapistyczny charakter serialu (charakterystyczny dla wszystkich sezonów), pozwalający z każdym kolejnym odcinkiem coraz bardziej odrywać się od ponurej rzeczywistości. Na ponad 100 minut każdego dnia moim największym utrapieniem stawała się zagadka morderstwa Laury Palmer oraz problemy mieszkańców fikcyjnego małego miasteczka w stanie Waszyngton, a nie szalejąca na świecie epidemia.
Zachęcony pierwszymi dwoma sezonami serialu, postanowiłem jeszcze głębiej zanurzyć się w uniwersum Twin Peaks. Błyskawicznie wchłonąłem Twin Peaks: Ogniu krocz za mną i Twin Peaks: The Missing Pieces (paradoksalnie bardziej do gustu przypadł mi drugi z tych filmów, czyli zbiór scen, które z różnych powodów nie trafiły do finałowej wersji Ogniu krocz za mną – takie rzeczy tylko u Lyncha), a zaraz potem przeczytałem Sekrety Twin Peaks Marka Frosta. Wszystkie trzy pozycje znacznie poszerzyły moją wiedzę o tytułowym miasteczku i jego tajemnicach. Szczególnie jednak przysłużyła się w tym względzie świetna książka współautora serialu – prawdziwa biblia dla fanów Twin Peaks, utrzymana w formie zagadkowego dossier. Frost buduje w niej całe podstawy uniwersum, cofając się w czasie aż do początków XIX wieku i pionierskich wypraw Meriwethera Lewisa. Bardzo zręcznie miesza prawdę z fikcją, wprowadzając w obręb świata przedstawionego całą masę postaci oraz wydarzeń historycznych, które konfrontuje z całkowicie autorskimi bohaterami (a także ich przodkami oraz krewnymi!) znanymi z serialu. Wypełnia luki nadzwyczaj interesującym materiałem (nieraz gmatwając historię jeszcze bardziej), krok po kroku podprowadzając widza/czytelnika do finałowego sezonu Twin Peaks, który zadebiutował w telewizji zaledwie rok po wydaniu omawianej książki.
I w końcu dotarłem aż tu – do punktu, z którego nie ma odwrotu. Trzeciego, długo wyczekiwanego przez wszystkich fanów sezonu. Gdy piszę te słowa, jestem już za linią mety, po obejrzeniu wszystkich 18 odcinków ostatniej serii. Od kilku tygodni rytm każdego dnia wyznaczały mi kolejne epizody Twin Peaks – jeden rano (albo raczej po przebudzeniu, czyli około 11:00), drugi po południu, trzeci pod wieczór. Finałowy sezon okazał się spełnieniem moich najśmielszych oczekiwań – snem doskonałym, przez ponad 17 godzin, podobnie jak jego bohaterowie, balansującym na granicy dwóch światów: koszmaru oraz pięknego marzenia sennego. Stale zmieniającym tonację, groteskowym do szpiku kości, zaskakującym, a przez to niesłychanie fascynującym. Nie boję się tego stwierdzenia – według mnie nowe Twin Peaks jest najlepszym jak dotąd dziełem Davida Lyncha. Prawdziwym opus magnum znakomitego reżysera.
Niestety, ten krótki tekst zakończyć muszę dość przykrą wiadomością – ostatniego dnia kwietnia z HBO GO znikną dwa pierwsze sezony Twin Peaks. Jeżeli jeszcze ich nie widzieliście (lub od pewnego czasu zabieraliście się do powtórki, co jest absolutnie zrozumiałe), to właśnie wybrzmiał ostatni dzwonek. Naprawdę warto zawitać do tej niezwykłej krainy – obfitej w barwnych, niejednoznacznych bohaterów, przepyszne wiśniowe placki oraz cholernie dobrą kawę.