THOR-ZBAWICIEL, czyli jakiego kina superbohaterskiego potrzebujemy
Jestem całkiem młodym fanem kina superbohaterskiego, tego właśnie bazującego na wprowadzaniu kolejnych faz w MCU czy DCEU, fantastyce, science fiction i space operze. W sumie jeszcze pięć lat temu twierdziłem, że go nie lubię, a wszystko przez Marvelowskie zadęcie i patetyczne naburmuszenie niektórych postaci. Odnosiłem się wtedy do komiksów i filmowej wizji znakomitego DC sprzed lat w wydaniu np. Tima Burtona, którego świat był dla mnie od dziecka zawsze tym lepszym niż cukierkowy Marvel, jak również do innego typu kina. Bo wydaje mi się, że przez ekspansywność Marvela zapomnieliśmy, że film superbohaterski to również np. Rambo, Predator czy też seria Niezniszczalni. Superbohaterstwo przecież nie musi łączyć się z fantastyką. Jakimże ratunkiem więc okazał się dla mnie Thanos i jego pstryknięcie, kiedy niektóre postaci nareszcie zniknęły z MCU i przestały mnie denerwować. A jaki zawód odczułem, że potem znów ożyły w imię drobiazgowo zaplanowanej strategii korporacyjno-sprzedażowej, która okazała się ważniejsza niż wyraz artystyczny historii. Wtedy zacząłem przyglądać się lepiej Strażnikom Galaktyki i ich relacji z postacią Thora. Każda kolejna odsłona jego przygód okazywała się dla mnie coraz bardziej zadowalająca, przecierała we mnie szlak do pokochania kina superbohaterskiego w pewnej jego określonej formie, którą wymyślił Taika Waititi. Aż w najnowszym Thorze: Miłość i Grom uznałem jasnowłosego boga piorunów za prawdziwego Zbawiciela kina superbohaterskiego. Oczywiście naczelnym Bogiem pozostaje Rzeźnik z The Boys, ale to bóstwo dla koneserów profanum wraz ze swoim pomocnikiem Deadpoolem…
Porządek w emocjonalnej narracji
Jakiego kina superbohaterskiego potrzebujemy, żeby np. taki Martin Scorsese nie czuł w nim zagrożenia dla kin, intelektu odbiorców i filmów o najeżonej problemami narracji? A może jakiego kina superbohaterskiego potrzebujemy, żeby na stałe uzyskało ono miejsce wśród filmów dla tzw. widzów koneserów, a nie zjadaczy popcornu w Scorsesowskich parkach rozrywki, jak kina wyświetlające filmy Marvela nazwał reżyser Irlandczyka?
Oglądając najnowszego Thora: Miłość i Grom, zwróciłem uwagę na pewną ważną cechę, którą posiadał ten film – PORZĄDEK W EMOCJONALNEJ NARRACJI. Scena otwierająca z Gorrem i jego umierającą córką była poważna do końca, to znaczy do śmierci dziecka, a dopiero potem, w oazie, nastąpiło lekkie odprężenie za sprawą Rapu. Nikt wcześniej nie rzucał tanimi żartami, a nawet żartobliwy ton rozmowy Gorra z Rapu zachował racjonalną powagę. Nie było w tym klaunowskiej slapstikowości, takiej jak np. ta przewijająca się bez przerwy w filmach o Spider-Manie, gdzie chwila powagi natychmiast łamana jest przez jakąś głupią gadkę którejś z postaci. Po seansie ma się wrażenie, że scenarzyści i producenci pogubili się w określaniu, dla jakiej grupy wiekowej ten film ma być przeznaczony. W Thorze żartów oczywiście nie brakuje, ale są doskonale wkomponowane w fabułę, a poza tym humor Taiki Waititiego nie bazuje na kwestiach mówionych, lecz jest połączony z sytuacjami, w których biorą udział postaci. A nie zatrzymują się w walce, żartują i dalej idą walczyć. A tak zdarza się w innych filmach superbohaterskich np. wspominanym już Spider-Manie Jona Wattsa czy też serii Avengers. Żarty zaś są przemyślane i śmieszne, a nie robią za wtręty w poważną rozmowę tylko po to, żeby zrobić z bohatera idiotę, chociaż, co ciekawe, Thor w najnowszej odsłonie zebrał trochę zarzutów za to, że jest głupi. Krytycy jednak pomylili infantylizm nastolatka w stylu Człowieka-Pająka z nieco surrealistycznie ujętym nierozgarnięciem w iście boskim wydaniu. Thor nie jest infantylny – on jest śmieszny i z przymrużeniem oka wzruszający.
A więc PORZĄDEK W EMOCJONALNEJ NARRACJI połączony z treściową dojrzałością żartu, montażem i odpowiednio podkreślającymi to wszystko ujęciami kamery, zwolnieniami tempa i muzyką – na tym polega harmonia i dojrzałość wypowiedzi w najnowszym Thorze. Może o to chodziło Martinowi Scorsesemu, kiedy krytykował filmy superbohaterskie, ale zapewne te w stylu fanserwisu, a nie czegoś wartościowszego.
Patos galopuje na powadze
Co do powagi zaś, na pewno w kinie superbohaterskim nie brak patosu, ale samo w sobie to nie jest złe. Patos jest nieodłączną częścią teatru, a potem stał się nieodłączną częścią filmu. Patos wytwarza w nas przekonanie, że oglądane na ekranie postaci są autentyczne, wierzymy im, wzruszamy się ich sukcesami i opłakujemy porażki. We współczesnym kinie superbohaterskim jednak patos zaczął dominować nad treścią. Nadmiernie proste kwestie dialogowe zostały okraszone nieznośnym dla zdrowego rozsądku widza uwzniośleniem może dobrym dla kultu flagi i wartości amerykańskich za oceanem, lecz w Europie wzbudzającym jedynie śmiech, a czasem wręcz zażenowanie. Superbohaterowie w tym wydaniu to nieco tandetni kapitalistyczni imperialiści zapatrzeni w swoje odbicia, w doskonałość USA, które takie nie jest. Ale rosyjscy herosi, prawie na polskim rynku kinowym nieznani, to podobnie zadufane w sobie i swojej narodowości typy. Lepiej więc i jednych, i drugich brać nie za bardzo na serio. W Thorze Waititiego postaci jak najbardziej są patetyczne, walczą o wzniosłe ideały, lecz równocześnie mają dystans do swojego superbohaterstwa. Nie czuć, że jest ono narzędziem do samogwałtu przed superbohaterskim lustrem, bo nikt inny tak doskonały już się nie znajdzie. Powaga i patos więc tak, są potrzebne, jednak trzeba rozumieć ich rolę w kontekście całej opowieści. Thor jest sam w sobie patetyczny, lecz potrafi zostawić swoją thorowatość i zejść do ludzi, tym bardziej widz potrafi mu zaufać, związać z nim emocje. A z takim Kapitanem Ameryką – produktem eksportowym tandetnego patriotyzmu?
To, co dodatkowo zachwyca u Waititiego, to odwaga w podejściu do MCU. Thor jest bohaterem samodzielnym. Jego przygody nie są związane z uniwersum. Dotyczą jego życia i odseparowanej od Avengers wizji świata, a Gorr jest antagonistą tak autentycznym, jak mało który w kinie superbohaterskim. Nawet inkluzywność w wydaniu Waititiego wypada naturalnie. Świat po prostu taki jest i nikogo nie zmusza do zachowywania się według jednego szablonu. Reżyser jednak zaznacza, że nie ma miejsca w jego kinie na żadną zamierzchłą moralnie, patriarchalną wizję świata.
W TYM ŻARCIE JEST METODA. Thor: Miłość i Grom jest superbohaterską komedią, a jednocześnie jednym z najbardziej dojrzałych filmów Marvela pod niemal każdym względem. Dorównuje znajdującemu się w innej rzeczywistości emocjonalnej Batmanowi Matta Reevesa. Zachwyca inteligencja, z jaką Waititi piętnuje konstytutywne cechy każdej religii, jaka funkcjonuje w ludzkiej kulturze. Posuwa się nawet dalej, bo mówi bardzo niewygodną prawdę o współczesnym monoteizmie, który w istocie jest jedynie zmodyfikowaną dla usprawnienia napływu nowych wierzących wersją pogańskich wierzeń opartych na wielobóstwie.
Jakiego więc kina superbohaterskiego potrzebujemy, którego przykładem jest najnowszy Thor? Dowcipnie i niezobowiązująco odpowiadającego na współczesne problemy widza z samookreśleniem płciowym i orientacją seksualną – np. rozmnażanie się Korga. Z mniej zapatrzonymi w siebie superbohaterami jako źródłami potencjalnych franczyz. Z intertekstualnością wykraczającą poza dane uniwersum – popkultura przecież jest tak ogromną kopalnią motywów, co tak doskonale pokazał np. Steven Spielberg w Player One. Z nietuzinkowymi czarnymi charakterami takimi jak Gorr, którym chodzi o coś więcej niż bezrozumne zniszczenie świata (Thanos jest tu kolejnym wyjątkiem), a dodatkowo mogą służyć za przykłady filozoficznych archetypów pomocnych w definiowaniu, na czym polega moralny, areligijny humanizm współczesnego człowieka gotowego na świadome życie w przyszłości. Wreszcie potrzeba nam kina superbohaterskiego, które wie, co to ironiczny, abstrakcyjny żart sprawnie wkomponowany w fabułę – relacja Thora z Mjolnirem. A na koniec z dobrze zaplanowanymi relacjami w drużynie, którą widz będzie podziwiał, nawet jeśli postaci będą na drugim planie jak w Strażnikach Galaktyki. Może gdyby Martin Scorsese skusił się na obejrzenie Miłości i Gromu, zmieniłby zdanie? A jakie byłyby jego refleksje po seansie 3 sezonów The Boys? O tym już niedługo…