search
REKLAMA
Felietony

Polskie kino FANTASY jest jak dziurawy KALOSZ z tęczowymi cekinami

Dla polskiego kina fantasy powinniśmy wymyślić jakąś specjalną statuetkę za wieloletni antywkład w historię tego gatunku filmowego.

Odys Korczyński

12 stycznia 2024

REKLAMA

Dla polskiego kina fantasy powinniśmy wymyślić jakąś specjalną statuetkę za wieloletni antywkład w historię tego gatunku filmowego. Może Złoty Smok by pasował dla upamiętnienia lekko zezowatej bestii z Wiedźmina Marka Brodzkiego? Po latach produkcja ta już nie tak do końca okazuje się dobrym przykładem, na jakie choroby cierpi polski film fantasy, dla którego wciąż nie widać nadziei, mimo mniej lub bardziej wprawnych prób dokonywanych zarówno przez Macieja Kawulskiego w Akademii pana Kleksa, Magdalenę Łazarkiewicz w Kajtku Czarodzieju, jak i np. Jakuba Nurzyńskiego w Pół wieku poezji później. Żadna jednak z nich nie stanie się kultowym tytułem polskiego kina, które dzieci będą wspominać, jak robią to z Władcą pierścieni czy też Harrym Potterem, bo żadna z tych produkcji nie zdołała wytworzyć własnego, niepowtarzalnego klimatu. Są wciąż zbyt szkolne, kopiujące zachodnie motywy, odtwórczo korzystające z poprzednich wersji (Akademia pana Kleksa), a historie w nich napisane zbyt przewidywalne i jak na ironię niesłowiańskie. Jak się okazuje, nie wystarczy nareszcie pojąć, jak używać CGI i mieć za co opłacić grafików komputerowych, żeby nakręcić dobry film fantasy.

Z tą statuetką zezowatego dmuchańca jest tak, że wcale jej nie wymyśliłem, bo nie doceniam niektórych tytułów w polskim fantasy. Pamiętam i doceniam Przyjaciela Wesołego Diabła, Akademię Pana Kleksa, Piekło i niebo. Jestem nawet pod wrażeniem jednej z nowszych produkcji pt. Powrót z Bartłomiejem Topą, serialu z elementami fantasy wplecionymi w mądrze refleksyjną intrygę obyczajową. Gdyby dodać do niej bogatszą oprawę wizualną, mielibyśmy jakże konkurencyjną odpowiedź na owego Kleksa, o którym jest tak teraz głośno, a kupony odcinane od filmu Krzysztofa Gradowskiego aż trzeszczą między zębami twórców. Znalazłoby się jeszcze kilka tytułów, ale to KILKA w ciągu dziesiątek lat. Nie przeczę także, że zmianę widać, zwłaszcza w ostatnim dziesięcioleciu. Widać ją kolosalnie w najnowszej wersji Akademii pana Kleksa, ale za tą frymuśną i zgrywną kotarą z CGI znajduje się jakaś smutna pustka bez znaczenia, bez emocji, jakkolwiek Tomasz Kot znakomicie by się starał być kimś więcej dla dzieci niż tylko reklamą sponsorskich marek. Takie fantasy nie ma przyszłości jako kino z potencjałem na lata. Nie tak teledyskowo traktuje się dziecięcą widownię, bo to brak szacunku dla ich zdolności rozumienia świata, która nie jest ograniczona do TikToka, chociaż czasem tak dorośli sądzą, bo sami nie potrafią stworzyć dla młodzieży alternatywy.

Z pozoru więc tylko mogłoby się wydawać, że główną bolączką naszego polskiego fantasy jest brak środków i warsztatu w używaniu efektów specjalnych. Owszem to BYŁ ogromny problem i nadal jest problemem dużym, lecz kiedy już udaje się nam czasem go pokonać, widać kolejny, który przez tyle dziesięcioleci się za nim ukrywał. Nasi reżyserzy, scenarzyści, producenci i całe ekipy nie posiadają doświadczenia w tworzeniu tego typu kina. Mają zaś dwie właściwości, które uważają za konieczne to kręcenia według nich dobrych filmów fantasy i SF – ogromne mniemanie o sobie, że są zdolni nakręcić dzieło światowego kina, oraz przekonanie, że treść jest wtórna w stosunku do formy. Mało tego, poddają się rynkowi, zmuszając widza do oglądania korowodu logotypów sponsorów i tandetnie lokowanych produktów, bo jakieś korpodziały promocji mitrężące czas na nudnawych prezentacjach wyobraziły sobie, że taka reklama trafi do ludzi. Może trafi, ale najwyżej do kieszeni skomplikowanego systemu reklamodawców, a nie do fanów gatunku fantasy, którzy wielokrotnie zwracali uwagę na ogólnokrajowy, żenujący poziom polskiej reklamy, której twórcy oczekują, że Polacy będą na potęgę oglądać komedie romantyczne, biorąc przy tym chwilówki na ćpanie coraz to nowych uzdrawiających suplementów na cellulit, stawy i nadmiar wody w organizmie. Kampanie reklamowe filmów również należą do tego nurtu marketingowej klęski, stąd pewnie np. hasło reklamowe, które z wątpliwej jakości adaptacji prozy Janusza Korczaka w postaci Kajtka Czarodzieja chciało uczynić polskiego Harry’ego Pottera. Takie redukcyjne podejście do treści na rzecz formy widać, odkąd faktycznie polska fantastyka nareszcie umie poradzić sobie z efektami specjalnymi, czego dokonuje albo rodzimymi rękami, albo wykorzystując studia FX z Czech, Niemiec lub innych krajów europejskich. Równocześnie nie można powiedzieć, że nie mamy tradycji fantasy w literaturze – Polska ma ogromnie bogate tradycje pisania literatury fantasy i science fiction, tylko potrzebni są ludzie, którzy potrafiliby przełożyć te wizje na język obrazu. W dłuższych formach się niestety wciąż nie udaje. W krótszych bryluje światowo jedynie Tomasz Bagiński, lecz znowuż niedomaga w pełnych metrażach, idąc po linii najmniejszeo oporu w zachodnim stylu blockbusterów. Katedra i Sztuka spadania to majstersztyki, Rycerze zodiaku to zaś średniak, o którym wszyscy zapomną. Obrazu nie uratuje piękne opakowanie oraz twarze Seana Beana, Marka Dacascosa oraz Madison Iseman. Zawiodła treść, zawiodły uzasadnienie wydarzeń i szczątkowa mitologia. W sumie to, co zawodzi w polskim kinie fantasy, które całkiem niedawno odkryło, jak używać CGI. Może wystarczy zaczekać kilkanaście lat, nim nasze kino przyzwyczai się, że już ma odpowiednie środki techniczne, żeby ze spokojem skupić się na pisaniu dobrych historii fantasy na potrzeby filmu, a nie tylko próbować adaptować rodzimą literaturę?

Dlatego wspomniałem na początku, że Wiedźmin Marka Brodzkiego to już niezbyt dobry przykład chorób, na jakie cierpi polskie kino fantasy. Pasowałby do sytuacji, ale jakieś 15 lat temu, lecz nie dzisiaj. Jeszcze dwa lata temu miałem nadzieję, że pojawi się taki niezależny drogowskaz zdolny do poprowadzenia mainstreamowego kina gatunkowego, pokazania, jak powinno wyglądać polskie uniwersum fantasy, które nie może być ograniczone do adaptowania Wiedźmina. Zresztą na tę historię już straciliśmy szansę przynajmniej na 20 następnych lat. Jesteśmy na tyle dużą kinematografią, że zasługujemy na naszego Harry’ego Pottera albo na własnego superbohatera fantasy w stylu Vuko Drakkainena. Panicznie jednak obawiam się, co polscy twórcy mogliby zrobić z prozą Jarosława Grzędowicza, nie wspominając również o Achaji Andrzeja Ziemiańskiego i Siedmioksięgu grzechu Michała Gołkowskiego. Małą próbkę jeżącą włosy na ciele dostałem już w filmie Za niebieskimi drzwiami Mariusza Paleja na podstawie książki Marcina Szczygielskiego. Aktorsko produkcja wywołująca czasem śmiech, czasem uczucie wstydu za grających, a reszta to nic odkrywczego, tylko dłużyzna i szarzyzna. Owe nadzieje na drogowskaz dla opolskiego filmu fantasy wzbudził we mnie projekt niezależny – Podróż do Nawii. Dzisiaj jednak nie mam już tej nadziei, bo ostatni wpis na fanpage’u ma datę 6 grudnia 2021, i jest w sumie rozmydleniem wszystkich dotychczasowych wątków, bo dowiadujemy się z niego, że po tylu latach (bodajże pierwsze informacje znalazłem w 2016) nie ma nawet ukończonej fabuły produkcji. Podobno się ona rozrasta, ale to mętne wyjaśnienia, że coś się w ogóle dzieje. Paradoksalnie jakieś nadzieje dała znów niezależna produkcja Pół wieku poezji później. Niezależni twórcy uzbierali około 100 tysięcy złotych i za to nakręcili pełnometrażowy film fantastyczny, a przypominam tylko, że jest to połowa budżetu jednego odcinka Korony królów. Taki na przykład profesjonalny zakalec kinowy w 3D jak 1920 Bitwa Warszawska dysponował budżetem 25 milinów złotych, a kolejna kinowa chała, Smoleńsk pochłonęła 10 milionów.

Niestety wciąż pokutuje to, że polscy twórcy wolą zrobić 10 tandetnych komedii romantycznych niż jedną superprodukcję science fiction czy też fantasy. Dlatego cała nadzieja w takich projektach jak Pół wieku poezji później, sfinansowanych z crowdfundingowych zbiórek, nakręconych przez młodych filmowców, którzy nie boją się wyzwań, i udostępnionych za darmo publiczności. Tak się buduje doświadczenie, tworzy zaplecze dla profesjonalnego przemysłu filmowego, który a nuż kiedyś powstanie. Może ktoś również w nieoznaczonym kiedyś wykorzysta te filmowe i półamatorskie inspiracje lepiej. Nie godzi się więc takim inicjatywom podcinać skrzydeł złymi recenzjami, bo w sumie co my wiemy o tym wysiłku, kiedy chce się coś zrobić lepiej, a nie ma na to środków? Mimo wszystko się walczy, wylewa pot, poświęca własną krwawicę i inwestuje czas. Czy tylko po to się to wszystko robi, żeby po premierze jeden z drugim pismak wszystko sprowadzili do swojej idée fixe, bardziej odnoszącej się do robionego za wielkie pieniądze komercyjnego kina, które jest nastawione na zarobek, a nie artyzm niż dla fanowskiej percepcji świata przedstawionego w literaturze i innych pozafilmowych źródłach? Naszą powinnością jako widzów i recenzentów jest docenić takie projekty, nawet jeśli oznacza to rezygnację ze wzbogacającej nasze poczucie wartości potrzeby wystawienia komuś niskiej oceny.

Co więc zostało z tych bardziej powszechnie znanych dzieł fantasy w polskiej literaturze? Kajko i Kokosz, chociaż animacja okazała się kolejnym prostackim niewypałem w stosunku do komiksowego wzorca. No i półpolski Thorgal, którego najnowszy 41. tom Tysiąc oczu pisany przez Yanna Le Pennetiera i rysowany przez następcę Grzegorza Rosińskiego Fédéricka Vignaux miałem przyjemność przeczytać zaledwie 3 dni temu. O ekranizacji Thorgala słyszę jednak od co najmniej 8 lat i wciąż nic konkretnego nie wiem. Reasumując, polskie fantasy dopiero zaczyna istnieć. Oby tylko nie szło tą drogą, co wspomniani tu komercyjni twórcy, bo potrzeba nam czegoś więcej niż adaptacji w postaci remakowego wzorowania się na kultowym filmie sprzed 40 lat oraz czegoś więcej niż adaptowania małych tytułów fantasy, które nie dają szansy na stworzenie uniwersum. Niedobrym wyjściem jest też kamuflowanie tematyki fantasy w filmach innych gatunkowo np. komediach i dramatach obyczajowych, bo znów samo fantasy będzie poszkodowane, traktowane jako dodatek, który jako podporządkowany innej estetyce rodzajowej nie jest w stanie się rozwinąć jako krój samodzielny. Woda bezsensu wciąż ucieka z tego dziurawego kalosza, którym jest polska fantastyka. Tęczowe i błyszczące cekiny w postaci CGI nie zatrzymają tej nieszczelności, bo treścią jest struktura gumy i wpływająca na komfort noszenia wkładka, a tych stan, jaki jest w polskim kinie, każdy miłośnik fantasy widzi.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA