AKADEMIA PANA KLEKSA. Witajcie w teledysku [RECENZJA]
Twórcy nowej adaptacji Akademii pana Kleksa od samego początku zapowiadali nam zupełnie nową bajkę. Spełnili obietnicę. Dostarczyli mnóstwo światotwórczego potencjału, ich film ma konkretną i konsekwentną stylistykę, sporo elementów konstrukcyjnych skierowanych do młodszych. Zapomnieli jednak o tym, że film… to nie jest teledysk złożony z posklejanych na ślinę scen, a konkretna opowieść narracyjna. Na tym poziomie produkcja Macieja Kawulskiego dość spektakularnie wywraca się o własne nogi.
Nie ukrywam, że od początku bardzo mocno kibicowałem nowej adaptacji Kleksa. Codziennie pracuję z dziećmi i młodzieżą, widzę jak na otwartej dłoni, że film z 1983 roku bardzo kiepsko się zestarzał, nie jest kompletnie atrakcyjny dla większości z nich. To archaiczna ciekawostka, gdzie emocje wzbudzają kąpiący się razem nadzy chłopcy, a później marsz wilków. Muzyka i kreacje Piotra Fronczewskiego i Leona Niemczyka – tym z kolei w mojej opinii broni się produkcja Gradowskiego. Stąd niezmiernie mnie ucieszyła wiadomość o nowej próbie przeniesienia tej historii i świata na ekran. Potencjał w literackiej Akademii jest ogromny, jednak ze względu na nieco archaiczną, poszatkowaną narrację jest to opowieść trudna do adaptacji. Książka Brzechwy wyprzedziła swoje czasy w jednym – jako pierwsza na poważnie w Polsce potraktowała baśń i fantastykę, pokazała zupełnie inne podejście do nauki, używania wyobraźni. Stąd moje wielkie nadzieje, aprobata dla wielu działań, które się działy wokół filmu Macieja Kawulskiego. Zatrudnienie do tytułowej roli Tomasza Kota wydawało się od początku strzałem w 10, idea stworzenia produkcji, która będzie naszą odpowiedzią na Harry’ego Pottera, miała sens, chociaż zawsze na takie deklaracje spoglądam z przymrużeniem oka. Popierałem też decyzję o zmianach fabularnych, wprowadzeniu dziewczynek, zmianie Adasia na Adę. Bo dlaczego nie? Jeżeli ta opowieść miała być dostosowana do współczesności, to nie mogła pozostać niezmieniona. Przyszedł czas zmierzyć się z efektem przeszło dwuletniej pracy twórców. I, cóż, na wielu polach mogę powiedzieć, że Akademia pana Kleksa spodoba się dzieciom. Twórcy od początku bronią się, że to jest film dla nich. Zgodzę się – tutaj głos powinno się oddać najmłodszym. Bo w mojej opinii, w filmie Kawulskiego jest sporo potencjału, a jednocześnie bardzo dużo błędów, wad, na które nawet zwrócili uwagę obecni ze mną na sali… główni odbiorcy: dzieci.
Nowa Akademia przedstawia nam historię Ady Niezgódki, która niczym Neo z Matrixa otrzymuje od Morf… ptaka Mateusza możliwość wyboru – pozostania w świecie rzeczywistym albo udania się na naukę do fantastycznej szkoły pana Kleksa. Dziewczyna ma problemy ze skupieniem uwagi, jest przedstawiana jako niedostosowana społecznie chłopczyca z planem. Wybór jest oczywisty. Dosyć prędko okazuje się, że Akademia jest zagrożona atakiem Wilkusów, którzy chcą się zemścić na Mateuszu. Cóż, w pewnych kwestiach jestem rozdarty, widać, że na poziomie konceptu, założeń wszystko kipi tu potencjałem. Fabularnie, na poziomie scenariusza, prowadzenia narracji nie mogę jednak obronić nowego Kleksa. To bardziej teledysk, produkt filmopodobny, a nie pełnoprawny film. Tak, są tu dobre elementy, mądre kwestie, jednak te przeplatają się z absolutnymi kliszami, skrótami i dowcipami o kupie. Nie mam zamiaru tego bronić, bo w pierwszych 30 minutach powtarza się ten dowcip 5 razy, przez co staje się nieśmieszny nawet dla najbardziej niewymagającego dziecka. Słychać to było na sali. Film Kawulskiego ma swoje momenty, to muszę przyznać. Światotwórczo jest tu ogromnie, kolorowo. Kupiłem to, bo wizualnie jest to film JAKIŚ – z konkretną paletą barw, koncepcją i w jakimś stopniu konsekwencją. Od początku widziałem też potencjał w muzycznej oprawie (Sanah w ogóle mi nie przeszkadzała), tej jednak było zdecydowanie zbyt dużo. Jednak sama historia… no, nie jest dobra. Po prostu. Momentami traktuje się tu widzów jak idiotów, infantylizuje tam, gdzie nie powinno, a traktuje zbyt poważnie tam, gdzie można spuścić z tonu. Co gorsza, fabuła jest momentami głupia. Ba! Od połowy filmu bohaterowie są głupi, z Kleksem na czele. Strasznie zaprzepaszczono tu jego potencjał. Tomasz Kot jest stworzony do tej roli, gimnastykuje się, gra całym sobą. W pierwszym akcie jest świetny, owiany tajemnicą. I tyle. Kleks pozostaje konsekwentnie prowadzony tylko na poziomie ekspozycji. Szkoda, że dostał kiepski scenariusz, bo potem, wraz z Mateuszem, staje się comic reliefem.
Akademia pana Kleksa broni się na poziomie niektórych przesłań. W mojej opinii, osoby z doświadczeniem pedagogicznym, śmiało będą one mogły posłużyć jako gotowe elementy do analizy na lekcjach. Mądrości – może podane nieco zbyt łopatologicznie w siermiężnych dialogach – takie jak rozmowa o empatii, ukazanie trudnych relacji rodzinnych są dobre. Rzadko kiedy tak wymownie tego typu tematy są pokazywane w naszym kinie. Bardzo podobał mi się też motyw z psem i guzikiem. Naprawdę wartościowe rzeczy. Jednak i one są często psute nieprzemyślanymi rozwiązaniami fabularnymi, np. wtedy, gdy Kleks rzuca piłkę niepełnosprawnemu chłopcu albo kiedy nabyta przez dzieci wiedza, moc zostają kompletnie niewykorzystane w sytuacji zagrożenia. Aż mi trudno uwierzyć, że nikt nie dostrzegł tak oczywistych skuch na poziomie postprodukcji. W ogóle wprowadzenie młodych uczniów z całego świata jest dosyć mocno stereotypowe, a w dłuższej perspektywie zbędne, bo od ataku Wilkusów nie mają one wpływu na historię ani też kompletnie żadnego znaczenia. Zupełnie jakby twórcy postanowili odhaczyć niezbędne elementy, pogodzić wszystkich, a później o nich zapomnieli. Doskonale widać to na poziomie budowania relacji między uczniami Akademii. Nie widać tego na ekranie, dostajemy o nich tylko informacje w dialogach. Wszystko na tej płaszczyźnie jest bardzo powierzchowne. Dlatego można przeżyć duże zaskoczenie w jednej z najważniejszych scen, która powinna wywołać w nas emocje, gdy padają słowa o tym, że jedna z postaci jest najlepszym przyjacielem Ady. Jako widz od razu zadałem sobie pytanie: „Hej, a kiedy to się wydarzyło? Kiedy oni się zdążyli zaprzyjaźnić?”.
Prym w takim podejściu wiedzie jednak sam Kleks, który od drugiego aktu… przestaje istnieć. Nie ma w tej historii miejsca dla Ambrożego, staje się on jedynie nieudolnym fajtłapą, który zapomina o wszystkich swoich mocach, umiejętnościach i godności. Kupiłbym to nawet, gdyby twórcy wymownie chcieli dać widzom do zrozumienia, że to dzieci mają w tej opowieści przejąć inicjatywę, uratować dorosłych. To byłaby fajna dźwignia fabularna. Takich sygnałów, przełożenia na realne wydarzenia jednak nie ma, bo tu WSZYSCY zachowują się irracjonalnie. Sekwencje skaczą z jednej na drugą, dominuje narracyjny chaos, a wszystko rozwiązane zostaje na poziomie… myślenia życzeniowego głównej bohaterki. To trochę naiwne. Nawet jak dla dziecka.
Jak Akademia wypada na poziomie aktorskim? Trudne zadanie miała Tosia Litwiniak, która wcieliła się w Adę, wydaje mi się, że zdała egzamin. Trochę przeszkadzał jej scenariusz, w którym musiała biegać 15 minut w związanych rękach, mówić o planie, którego nie ma, albo wygłaszać podniosłe frazesy bez pokrycia, jednak ciężar pierwszego planu został udźwignięty. Wspominałem już o Tomaszu Kocie, który jest fantastyczny, ale niestety fabularnie zaprzepaszczony. Bardzo dobrzy są tutaj dziecięcy aktorzy. Niestety, bardzo kiepsko wypadają niektóre dorosłe postacie drugoplanowe. Danuta Stenka jest bardzo intrygująca w roli czarnego charakteru, jednak w perspektywie fabuły wypada finalnie trochę jak w przedłużonym skeczu SNL. Książę Wilkusów (te wcale nie są aż tak straszne, jak mogłoby się wydawać) to castingowa i aktorska KATASTROFA. Wydaje mi się też, że twórcy postanowili w scenach akcji stanąć do walki z Zackiem Snyderem w konkurencji na ilość niepotrzebnego slow motion. Strasznie to się gryzie wizualnie, wchodzi niezamierzenie w autopastisz. Najbardziej na tym cierpi właśnie książę Wilkusów. Nie kupiłem też Ptaka Mateusza w wykonaniu Sebastiana Stankiewicza. To jednak subiektywna kwestia, nie pasował mi bowiem humor, który zaserwowany jest w tej postaci. Sam aktor starał się naprawdę, jak mógł. Warto jeszcze nadmienić, że ciekawym rozwiązaniem jest sama charakteryzacja, kostiumy – tutaj produkcja Kawulskiego daje radę. Dziwi mnie jednak stworzenie własnego, stylizowanego na mowę Mordoru języka Wilkusów. Samo w sobie to rozwiązanie jest bardzo ciekawe. Czy pasuje jednak do filmu dla dzieci? Trudno powiedzieć. Na seansie przedpremierowym rodzice musieli czytać na głos wiele kwestii swoim pociechom, co w perspektywie np. wycieczki szkolnej byłoby dosyć… trudne, prawda?
Akademia pana Kleksa to długi teledysk, w którym teoretycznie każdy powinien znaleźć coś dla siebie. To przede wszystkim produkcja dla najmłodszych, którym powinno się zostawić jej ocenę, ponieważ na poziomie odbioru przez dorosłego widza trudno jest zbyć milczeniem masę jawnych wad, którymi naszpikowany jest film Kawulskiego. To będzie hit kinowy, samograj, jednak aby stał się czymś więcej, a docelowo polskim Harrym Potterem, to bardzo wiele rzeczy trzeba poprawić. Mam nadzieję, że twórcy pójdą po rozum do głowy zwłaszcza w kwestii montażu, stworzenia dobrego scenariusza. Bo drugi raz mogą nie ściągnąć milionów do kin.