Za rękę z Wesołym Diabłem. POSTACI, których BALIŚMY SIĘ, będąc DZIEĆMI
Dzieci mają tę właściwość, że przeżywają swoje strachy i lęki na własny, niedostępny emocjonalnie dorosłym sposób. Ten świat irracjonalnych straszydeł znika z wiekiem, zastępują go racjonalizacja i doświadczenie, bo umysł konkretyzuje się i skupia na wyuczonym postrzeganiu świata. Później jednak, mając już dzieci i w ich wychowawczym interesie usilnie dbając, żeby do końca nigdy nie dorosnąć, można wrócić do tych osobliwych historii. Przypomnieć sobie z retrosentymentalnym wzruszeniem, że kiedyś, dawno temu, mogliśmy się bać wymyślonych istot, które swój początek i koniec miały w wyobraźni, chociaż korzeniami lęki te tkwiły w jak najbardziej fizycznej sferze życia. Ten powrót często pomaga zrozumieć, że świat dziecka nie jest w niczym gorszy od naszego, zatrzaśniętego w obowiązkach dorosłości. Wręcz przeciwnie, to właśnie w nim tkwią wszystkie źródła naszych zachowań, nawet wiele lat później, kiedy otoczenie łaskawie zdecyduje się uznać nas za dojrzałych widzów, a być może nawet ludzi.
Diabeł Piszczałka (Piotr Dziamarski), Przyjaciel wesołego diabła, serial TV (1988–1989), reż. Jerzy Łukaszewicz
Podobne wpisy
Świetny tekst na temat przepracowania traumy diabła Piszczałki napisał mój redakcyjny kolega, Krzysztof Walecki, w ramach cyklu Od szeptu w krzyk (link). Mogę tylko potwierdzić, że Piszczałka jest dla sześcio- czy siedmioletniego dziecka szalenie mocnym przeżyciem. Nie da się go zapomnieć. Małe dzieci nie są przygotowane na tak zaplanowany suspens i postać, która nie dość, że wygląda strasznie, używa broni w postaci ogromnego widelca, to jeszcze, kiedy mówi, trudno ją zrozumieć. A dla dziecka przed ukończeniem dziesiątego roku życia jasna komunikacja odgrywa kluczową rolę w budowaniu wizji świata zrozumiałego, pozbawionego strachogennej otoczki niewiedzy. Dlatego mam wątpliwości co do zamysłu wychowawczego Jerzego Łukasiewicza, skoro do dzisiaj czuję emocjonalne echo tamtych obrazów, z którymi zetknąłem się, kiedy jeszcze nie wiedziałem, że Piszczałka jest całkiem dobry i wesoły.
Mimo to absolutnie nie odradzam rodzicom pokazania tego filmu swoim dzieciom, nawet zachęcam i to na dość wczesnym etapie, powiedzmy, w okresie nauczania wczesnoszkolnego. Warto jednak przejść tę drogę razem z dzieckiem. Nie zostawiać go samego z jego strachem, zwłaszcza na początku, gdy Piszczałka jawi się jeszcze jako przeraźliwy demon, a jego mrożąca krew w żyłach twarz nagle pojawia się za oknem w rozbłysku pioruna. Ta podróż z diabłem kryjącym się gdzieś w mroku dziecięcego pokoju może być cenna dla obydwu stron. Dziecku pokaże, że nad lękiem można panować, zamieniając go w cenne doświadczenie i wiedzę, a nam, dorosłym, że powrót do dawnych strachów pozwala je po raz kolejny oswoić i niejednokrotnie zobaczyć w nich zmyślny plan filmowców na pokazanie nam czegoś ważnego niezależnie od wieku. Tak dzieje się w przypadku Przyjaciela wesołego diabła. Bo ten najlepszy film fantasy w historii polskiej kinematografii jest w gruncie rzeczy opowieścią o tym, że nasza niemoc ma wyłącznie myślowy charakter. Chociaż często nie da się jej ominąć, na przykład gdy przyjmie postać fizycznych dysfunkcji, to brak siły radzenia sobie z nimi tkwi w głowie, która ze strachu mówi „nie”. Jeśli będziemy potrafili przejść naszą osobistą ścieżkę lęku, oswoimy każdego diabła, czasem miłością, a czasem konieczną i, co najważniejsze, chłodną zemstą. Wtedy będziemy mogli nawet pozwolić mu odejść w stronę zachodzącego słońca, jak zrobił to Janek (Waldemar Kalisz). To powinniśmy zawsze powtarzać naszym dzieciom – że potrafią, nawet jeśli my sami w to wątpimy.
Buka, Muminki, serial TV (1990–1992), reż. Hiroshi Saitō, Yasuo Iwamoto i inni
To bez wątpienia jeden z najbardziej znanych potworów naszego dzieciństwa, zwłaszcza dla pokolenia lat 80. i 90. Buka jest tym bardziej straszna, że właściwie nic konkretnego nie możemy o niej powiedzieć. Wiemy tylko, że niesie ze sobą przeraźliwy chłód, przez co w jej obecności wszystko zamarza i umiera. Dziecku, które zobaczy Bukę, trzeba kilka rzeczy wytłumaczyć. Przede wszystkim to, że potworność Buki jest iluzoryczna, rodzi się na poziomie instynktu w głowie, bo brak wiedzy stwarza najgorsze demony. Domniemane zło Buki nie wypływa z niej samej, bo fizycznie jest nawet śmieszna, ale z jej zachowania. Muminki nie wiedzą, czego ona chce – może zimno to objaw choroby albo symbol potrzeby. Oczywiście pewnie nie tym językiem należy mówić do bojącego się dziecka, bo nic nie zrozumie. Ja w dzieciństwie przestraszyłem się posępnego spokoju Buki i tego, że nie wiedziałem, co się zaraz stanie, gdyż wszystko zamarzło.
Skoro tak się stało, na pewno przecież nie mogło być to nic dobrego. To prosta, niemal pierwotna symbolika – ciepło oznacza życie, a zimno śmierć. Może Buce trzeba było dać ciepło i światło. Nauczyć ją, że nie musi o nie żebrać w tak złowrogi sposób. Że nie trzeba straszyć innych, żeby coś od nich dostać. Że każda żyjąca istota ma prawo zarówno do tego, by czuć się źle, ale i domagać się pomocy oraz ją otrzymać. Buka nie jest straszna. Ona jest tylko samotna i smutna, jak stara, porzucona lalka. Myślę, że dziecięca wyobraźnia zareaguje na tak wytłumaczoną Bukę. Analogie z zabawkami zawsze skutkują. Odniesienia do podstawowych emocji, jak radość i smutek również, bo każde dziecko zdolne jest bardziej do pozytywnych odruchów niż tych złych – jeśli dzieje się inaczej, zwykle wynika to z tego, że broni się przed czymś na swój własny sposób. Wtedy często jest dla nas, dorosłych, niezrozumiałą i odpychającą Buką.