O tym, jak TOKSYCZNE FANDOMY niszczą przyjemność obcowania z kinem
Na pomysł napisania tego felietonu wpadłem, czytając komentarze pod podsumowaniem sezonu Pierścieni władzy zarówno te na stronie film.org.pl, jak i na naszym facebookowym profilu. Zadziwił mnie, chociaż już nie powinien, stopień bezmyślnej agresji skierowanej zarówno do mnie, jak i do twórców serialu z naczelnym argumentem powtarzanym w nieskończoność również generalnie w sieci – że Amazon z jakiegoś czysto irracjonalnego powodu, nie miał prawa interpretować w TEN SPOSÓB twórczości Tolkiena. Tak myślą właśnie członkowie toksycznych fandomów – że ktoś nie miał prawa do takiej lub innej wizji artystycznej czy to prozy Tolkiena, Lema, przeniesienia anime na film aktorski, remake’u podstarzałego już slashera Wesa Cravena albo zmiany koloru skóry u przedstawicieli ras żyjących w światach fantasy – podkreślam, bo to kuriozalne – FANTASY. Działanie toksycznych fandomów polega więc na udowadnianiu poprzez agresję, szantaż, obrażanie, hejt i stalking, że ich wizja w tym przypadku fantastyki jest lepsza niż wizja profesjonalnych w stosunku do hejtujących twórców. W sensie logicznym to czysty bezsens. Jedna fantastyka nie może być właściwsza od innej. Obie są na jednym poziomie ontologicznym. Lepsze lub gorsze mogą być jedynie kwestie formalne, estetyczne i stylistyczne, lecz same w sobie, a nie w odniesieniu do arbitralnego wzorca, który jest racją nadawania im pozytywnych lub negatywnych wartości. Za tak nienaruszalne i matrycowe toksyczni fandomiarze mają swoje komiksy, książki i pierwowzory filmowe, niezmienne w czasie, nienaruszalne, niehermeneutyczne, podobne idolom. Nie sposób jednak z tym sposobem myślenia walczyć, bo zostanie się sprowadzonym do poziomu agresora, czego doświadczyłem jako autor tekstów, ale doświadczyli tego również aktorzy krytykowanych filmów i seriali, np. z uniwersum Star Wars (Kelly Marie Tran jako Rose Tico), Wiedźmina (np. Freya Allan jako Ciri) czy niedawno Pierścieni władzy (Ismael Cruz Córdova jako Arondir). Warto jednak taki sposób zachowania poznać i zrozumieć, żeby nie dać się wciągnąć w aktywną ewangelizację toksycznych fandomów, które ciągle poszukują nowych członków, zwłaszcza wśród ludzi kochających fantastykę, science fiction oraz szeroko rozumianą kulturę popularną.
Czarne elfy jak czarne diabły
Najważniejsze jest, że to wszystko, co napisałem wyżej o niemożności poradzenia sobie przez toksyczne fandomy z tzw. kulturą polinarracji lub zjawiskiem konwergencji, nie oznacza, że współcześnie powstające dzieła nie mogą być krytykowane. Owszem, mogą i powinny, co np. w przypadku Pierścieni władzy zrobiłem. Czymś innym jest jednak bezmyślny i agresywny atak i opieranie argumentów na niezgodności z zsakralizowanym wzorcem (Tolkien), a czymś innym racjonalna krytyka bez odnoszenia się do pierwowzoru tylko dlatego, że zauważa się między nim a nową jego wizją nieakceptowalne emocjonalnie różnice. Innymi słowy, idiotyzmem krytykujących jest taka reakcja – jeśli ktoś powie, że podobał mu się serial Amazona, automatycznie nazywany jest głupkiem, lewackim baranem, frustratem, a nawet nazistą i cwelem. Rozstrzał epitetów jest ogromny i czasem nawet śmieszny. Problem zaczyna się wtedy, gdy psychofani lub toksyczni członkowie fandomów zaczynają regularnie powtarzać tego typu zachowanie np. w stosunku do konkretnych aktorów, włącznie z oczernianiem ich, wycieczkami osobistymi, przemocą słowną opartą np. o nawiązania seksualne itp. Mocniejsze psychicznie ofiary to wytrzymują i zapewne tłumaczą sobie, że takie reakcje wobec nich są wynikiem wyłącznie słabości, a niekiedy wręcz chorobowych zaburzeń w zachowaniu agresorów. Słabsi jednak, jak np. Kelly Marie Tran, przypłacili to realnymi stratami emocjonalnymi w życiu, które przełożyły się na ich realne działania polegające np. na zniknięciu z mediów społecznościowych, żeby uniknąć obelżywych (w tym rasistowskich) komentarzy, a może i na dalszą karierę. Warto przy tym pamiętać, że spora grupa w taki sposób komentujących formalnie nigdzie nie przynależy. Oni dopiero szukają swojego miejsca i często je znajdują. To są członkowie toksycznych fandomów, którzy nawet nie zdają sobie sprawy, że nimi są. Spośród takiego elementu co bardziej agresywne fandomy rekrutują członków.
Fraza „toxic fandom” posiada w tej chwili kilkanaście milionów rekordów w Google, a to dopiero początek odkrywania fenomenu, a może już problemu, znaczącej dysfunkcji społecznej u widzów, która wpływa zarówno na publiczność, jak i na twórców, włącznie z aktorami. W polskim Internecie fraza „toksyczny fandom” ma w chwili pisania tego tekstu niecałe 20 000 wyników. To mało, jak na populację naszego kraju, ale z drugiej strony cieszy, że jest to liczba przekraczająca 10 000. Nasze społeczeństwo zmienia się w szybkim tempie, ale wciąż jest obywatelsko niedorozwinięte na tle np. krajów Beneluksu czy państw skandynawskich. Stąd ograniczona umiejętność oceny, co jest hejtem, a co konstruktywną krytyką oraz co już zaczyna być toksycznym, stalkingowym fandomem, a nie grupą ludzi mających po prostu zajawkę na jakimś punkcie czy też pasję. Zjawisko tzw. hejtu w sieci jest nam znane od dawna. Hejt w Internecie cechuje najczęściej anonimowe osoby, które w realnym życiu nigdy nie miałyby odwagi zachować się tak otwarcie agresywnie, bo zwyczajnie są na to zbyt słabe emocjonalnie i nieprzekonane o swojej wartości. Internet daje wrażenie dystansu społecznego, więc również poczucie bezkarności, ochraniającej zasłony, którą jest coś tak abstrakcyjnego jak adres IP, atmosfera własnego domu oraz grupa wspierających komentujących zawsze gotowych na agresywne potwierdzenie komentarza idola, dodanie emotki czy też inny rodzaj upvotu.
Toksyczne fandomy są rodzajem matecznika dla hejterów – dlatego nazywamy je toksycznymi. Wewnątrz takiej grupy wykształcają się relacje hierarchiczne. Wybierany jest idol bądź grupa idoli, którzy najlepiej rozumieją czystość tematyczną, np. prozy Tolkiena lub twórczości George’a Lucasa, i niemal jak strażnicy pilnują, żeby inni członkowie fandomu przestrzegali ich zaleceń co do czystości. Warto teraz zaznaczyć, że fandomowi idole również mają swoje bożki w postaci literackich i filmowych pierwowzorów, których będą agresywnie, a więc toksycznie bronić do upadłego, stosując środki niedopuszczalne w cywilizowanej dyskusji. Pomniejsi członkowie fandomów muszą więc niejako stosować te same metody, a często są w nich bardziej bezmyślni i neoficko zapamiętali. Co ciekawe, kiedy przeanalizowałem dziesiątki komentarzy pod moim tekstem o Pierścieniach władzy, mimo że jako taki fandom jawnie się tam nie objawił, to znalazłem jego cząstki. A z pewnością zauważyłem idoli, którzy prowadzili narrację agresywną, w ich pojęciu – krytyczną (zwłaszcza na FB), a liczbowo znacznie większa reszta tylko przyklaskiwała. Przypomniał mi się wtedy Alan Moore z jego trafną diagnozą o propagowaniu faszyzmu poprzez filmy superbohaterskie. O takiej publiczności autor Strażników pisał, kiedy wyrażał swoje obawy o to, że miliony widzów, ciągnąc np. na takiego Batmana, myli realność ze światem wyobrażonych superbohaterów. Faszyzm rozplenia się poprzez język wykluczenia, zakochanie się w jakimś temacie i brak alternatywnych, rzeczywistych, odpowiedzialnych zajęć w życiu, co prowadzi właśnie do kształtowania się postaw nazistowskich. Dlatego elfy muszą być białe. Tu nie chodzi o żaden germański pierwowzór. On jest jedynie zasłoną dla resentymentu członków toksycznych fandomów, którzy wykorzystują temat do wydalania z siebie swojej agresji. A jak może część z nas wie, agresja rodzi się z powodu zaburzenia równowagi między popędem do osiągania przyjemności i popędem do zadawania bólu – to w przypadku agresji wrodzonej. Agresję można również nabyć poprzez bodźcowanie w dzieciństwie i w okresie dojrzewania. Bodźce mogą być doświadczane osobiście (np. przemoc domowa) lub obserwowane (grupa). Kopiowanie zachowania, na które jest przyzwolenie społeczne, odbywa się niejako automatycznie, jak w przypadku toksycznych fandomów. Tak więc, nie wchodząc głębiej w analizę, czy dany członek grupy fanów cierpi na internetowe, okresowe zaburzenia eksplozywne (IED), czy przyczyna jego nadaktywności agresywnej tkwi zupełnie gdzie indziej, można stwierdzić, że toksyczne fandomy ściągają do siebie fanów za sprawą prostej i jednocześnie ekskluzywnej narracji stającej z reguły naprzeciw inkluzyjnej kultury. To właśnie ona jest kreowana na zagrożenie dla pasji członków fandomu, a bez owej pasji niektóre jednostki, które wcześniej już podporządkowały życie emocjonalne np. Star Trekowi, nie jest w stanie funkcjonować.
Poczucie zagrożenia z jednej strony niwelowane jest przez przynależenie do grupy lub współdziałanie z nią (komentarze pod tekstami), a z drugiej toksyczny fandom wciąż podtrzymuje lęk przed utratą pasji, stąd narasta potrzeba obrony poprzez atak każdego, kto ośmieli się zaproponować ekskluzywnej polityce fandomu otwarcie się na dekonstruującą interpretację. Wiem, że to brzmi skomplikowanie. Generalnie przejawia się to w praktyce tym, że np. jeśli oszalały zwolennik czystości rasy u Tolkiena natrafi na czarnego elfa, to każdy, kto będzie bronił takiego podejścia do tematu, zostanie wyzwany od „cwelów, kretynów, względnie pierdolących idiotyzmy wokeistycznych neomarksistów”. Żaden argument w postaci nawet Tolkienowskiego opisu rasy Harfootów jako istot posiadających ciemniejszą skórę niż reszta, nie trafi do tak „ukierunkowanego rasowo” miłośnika Władcy Pierścieni. A od idiotów zostanie wyzwany nawet sam Neil Gaiman, no bo przecież on nic nie wie o Tolkienie, a śmie się wypowiadać. Na tym polega uzależnienie się od jednej hermeneutyki, jakby kolor skóry elfa miał jakiekolwiek znaczenie dla fabuły, co niestety wykorzystują również mainstreamowe media, licząc skrycie pieniądze zarabiane na nienawiści. Świetnie ten problem ujął mój redakcyjny kolega Marcin Kempisty w tekście „KONIEC ŚWIATA CZARNE ELFY. »Pierścienie władzy«, rasizm tolkieniarzy i hipokryzja mediów”.
Uzależnienie od idola
Żeby jednak uciąć ewentualne oskarżenia o blokowanie innych opinii na temat czarnych elfów, powrotu Imperatora Palpatine’a, równościowych działań Hermiony Granger na rzecz wyzwolenia domowych skrzatów, stopnia podobieństwa K-popu do disco polo, posiadania przez Czarodziejkę z księżyca za słabo lub za mocno skośnych oczu, powiązaniem w przypadku J.K. Rowling bycia TERF-em z byciem MILF-em, koloru skóry i płci inkwizytorki Revy (Moses Ingram, Obi-Wan Kenobi), notabene jej imię dla wielu polskich, prawilnych hejterów może być dodatkową pożywką do nienawistnych obelg, dysput, czy Frodo jako pan mógł wejść w relację seksualną z Samem jako służącym w myśl współczesnych Tolkienowi dulszczyzn panujących w angielskiej społeczności końca XIX i pierwszej połowy XX wieku, i tak dalej i dalej, zaznaczam, że zapytać i podważyć można właściwie wszystko, nawet ten symboliczny już kolor skóry elfów. Trzeba to jednak robić racjonalnie, w odpowiedniej formie i trzymając się na odpowiedni dystans od pseudonaukowych miejskich legend, w które bezkrytyczna wiara, poparta uzależnieniem od idola, doprowadza do takich patologii, jak grożenie śmiercią Moses Ingram tylko dlatego, że śmiała pojawić się w serialu Obi-Wan Kenobi, co w pojęciu niektórych miłośników Star Wars okazało się zbrodnią przeciwko kanonowi. Podejście to niczym nie różni się od fanatyzmu religijnego i politycznego, np. środowisk Radia Maryja, Ordo Iuris, ruchów uświęceniowych w protestantyzmie, sunnickich ekstremistów i, co może dla niektórych będzie zaskakujące, np. radykalnych środowisk feministycznych (terfistki), anarchistycznych (skinheadzi) oraz tzw. środowisk alternatywnej fali w odżywianiu – bretarianie, frutarianie, sprautarianie, liquidarianie, którzy to te czasami przydatne i zdrowotne rodzaje czasowych diet traktują jako jedyny i najwłaściwszy sposób dostarczania sobie energii, podczas gdy wszystkie inne należy radykalnie potępić łącznie z potępieniem ludzi je stosujących. Tak by można jeszcze wymieniać mnóstwo środowisk radykalnych łącznie z fandomami Sonica, Donalda Trumpa i Naruto Uzumakiego, spod wielu szerokości geograficznych i kultur, jednak wszystkie je łączy jedno – idolatria ukochanego tematu, stworzenie z niego nienaruszalnego w czasie posągu, na który wszelki atak musi zostać udaremniony tak radykalnie, jak tylko się da, bez oglądania się na jakiekolwiek normy.
I tak dotarliśmy do idola, czyli wzorca. Od zarania cywilizacji największym zagrożeniem dla racjonalnego myślenia człowieka był świat pełen bogów, czyli idoli, albo inaczej: świat pełen tego, co niezrozumiałe, a tłumaczone nie poprzez poznanie mechanizmu, w jaki to nieznane coś działa, ale stworzenie nadnaturalnego bytu z cechami osobowymi, boga, ducha, zasady, któremu należy się podporządkować niezależnie od tego, czym jest. Najczęściej był po prostu nierozpoznanym jeszcze działaniem natury, środowiska nieożywionego i ożywionego. Spójrzmy więc na fandomy np. Tolkieniarzy. Kochają Tolkiena, odczuwają wobec niego respekt, jak wobec bóstwa, każdą próbę interpretacji dzieł pisarza od razu analizują pod kątem zgodności z oryginałem, chociaż tak naprawdę nie zdają sobie sprawy, że ich recepcja książek Tolkiena również jest interpretacją. Tworzą zamknięte grupy, do których dostęp otrzymuje się tylko poprzez udowodnienie, że jest się godnym, co jest tożsame z wiarą w nienaruszalność dzieł pisarza, i co najważniejsze, nie rozumieją, że każdy twórca, tworząc dzieło, musi się liczyć z tym, że za 100 lat jego odbiór będzie inny, bo zapoznawać się z nim będą ludzie o innym wychowaniu, systemie wartości oraz rozumieniu otoczenia. Pisarz, pisząc, nie jest w stanie przeskoczyć swojego świata. Tolkien tego nie zrobił, bo zwyczajnie nie umiał. Stworzył mity Śródziemia zgodnie z hermeneutyką jego angielskiego świata i konkretnej pozycji na drabinie społecznej – najpierw powiedzmy, że średniej, potem wiejskiej, miejskiej, a następnie coraz wyższej i oddzielonej od problemów szarych ludzi, co przełożyło się na wtórny elitaryzm Władcy Pierścieni. Dzisiaj twórcy, inspirując się jego dziełem, widzą jego twórczość tak, jak pozwala im na to ich kultura i miejsce w czasie. Nie ma znaczenia, że tworzą adaptację lub ekranizację. Zawsze są umocowani we właściwym dla siebie momencie, który co ciekawe nie istnieje w pojmowaniu procesu tworzenia kultury u toksycznych fanów. Oni raz kiedyś coś przeczytali, uwierzyli w to, i teraz nie pozwalają na żadną zmianę ich wizji dzieła. Kontakt z takimi ludźmi, komentującymi, oceniającymi, piszącymi do aktorów, recenzentów, a na dodatek tworzącymi zarobkowo opiniotwórcze teksty, odbiera przyjemność z obcowania z kinem.