Gdy zwycięża najsłabszy. Co wygrana CODY mówi nam o Oscarach?
Rozdanie tegorocznych Oscarów zdominowane zostało przez dobrze nam wszystkim znane wydarzenie. Jeden cios przyćmił całą, kilkugodzinną ceremonię – dość nieoczywistymi ofiarami wybryku Willa Smitha stali się pozostali uczestnicy gali, a zwłaszcza jej triumfatorzy, na czele z Questlove’em, który odbierał nagrodę za najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny zaledwie kilka minut po incydencie. Otwarta dłoń Smitha zatuszowała również drugi skandal 94. edycji wręczenia Nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej: zwycięstwo CODY Sian Heder w głównej kategorii. Zdecydowanie najsłabszego (zaraz obok King Richarda) filmu rywalizującego o najważniejszą statuetkę wieczoru.
Nic do zaoferowania
Gwoli ścisłości – nie żywię wobec dzieła Sian Heder jakichś wielce negatywnych odczuć. To poprawny film, skupiony wokół istotnego problemu społecznego (wykluczenia osób niesłyszących), osadzony w stosunkowo przyjemnej, a przede wszystkim bezpiecznej konwencji feel-good movie. Poza interesującą problematyką, kilkoma wyrazistymi kreacjami aktorskimi (zasłużona statuetka dla Troya Kotsura!) i jedną pomysłowo zrealizowaną sceną, CODA nie ma jednak niczego do zaoferowania. Płaska inscenizacja podporządkowana jest tutaj w pełni dobrze nam wszystkim znanej historii o odkrywaniu własnego głosu, pielęgnowaniu talentu i konfliktowi pomiędzy jednostką a wspólnotą. Jedynym naddatkiem fabularnym, poszerzającym wrażenia odbiorcze z seansu CODY, jest głuchota, z którą zmagają się na co dzień członkowie rodziny głównej bohaterki – raz traktowana niezwykle poważnie, a raz służąca za motor napędowy średniej jakości humoru. Poza tym film Heder nie zaskakuje właściwie niczym – ani inscenizacyjnie, ani fabularnie. Jest pospolity, przejrzysty, nie ma w nim żadnej, najmniejszej nawet tajemnicy (Oscar za najlepszy scenariusz adaptowany pozostaje dla mnie chyba jeszcze większą zagadką). Każde ujęcie jest bliźniaczo podobne do poprzedniego, a wszelkie zakręty i rozwiązania fabularne można przewidzieć ze znacznym, nieświadczącym najlepiej o kreatywności twórców wyprzedzeniem.
Wiele osób twierdzi, że po prostu tegoroczna stawka była wyjątkowo kiepska, upatrując najważniejszej przyczyny zwycięstwa CODY w słabości jej rywali – trudno mi się z tym zgodzić. Licorice Pizza to kolejny świetny projekt Paula Thomasa Andersona, film jednocześnie nostalgiczny i krytyczny wobec czasów, o których opowiada, z wielkim powodzeniem łączący konwencję coming of age movie z komedią romantyczną. Drive My Car – scenariuszowy tour de force, garściami czerpiący z Czechowa, Rohmera i Rivette’a, świadczący zarazem o wyrazistości i sile indywidualnego głosu Ryúsuke Hamaguchiego. Psie pazury – opowieść o toksycznej męskości, ubrana w szaty jednego z najbardziej męskich gatunków w historii kina, co dla niektórych, „prawdziwych kowbojów”, okazało się zabiegiem trudnym do przełknięcia. Diuna – film poszerzający granice kinowego widowiska, zrealizowany w absolutnie mistrzowski sposób, co znalazło zresztą swoje odbicie w niepodważalnej dominacji dzieła Villeneuve’a w kategoriach technicznych. Każdy z tych filmów byłby lepszym, odważniejszym, a przede wszystkim ciekawszym i bardziej sprawiedliwym wyborem niż CODA.
Co najbardziej boli?
Triumf filmu Heder okazuje się zaskakujący również wtedy, gdy zestawimy go ze zwycięzcami poprzednich edycji. W ostatnim czasie, ku zaskoczeniu części obserwatorów, Amerykańska Akademia Filmowa miała tendencję do nagradzania dość nieoczywistych kandydatów – dzieł, które cechowało nie tylko silne zaangażowanie społeczne, ale również autorskie podejście do tematu, znajdujące swoje odzwierciedlenie w eksperymentach estetycznych i narracyjnych. Dość powiedzieć, że w przeciągu ostatnich pięciu lat główną kategorię wygrywały takie tytuły jak Nomadland, Parasite, Kształt wody i Moonlight. Dzieło Heder wypada na ich tle, eufemistycznie mówiąc, blado – zestawić można by je co najwyżej z Green Bookiem, choć pewnie i tak na korzyść filmu Petera Farrelly’ego.
Najbardziej boli jednak to, że rok temu w oscarowej stawce znalazł się tytuł, który podejmował podobną problematykę w znacznie bardziej kreatywny, oryginalny, autorski sposób, a jedyne, na co mógł liczyć, to dwa Oscary w kategoriach technicznych (montaż i dźwięk). Sound of Metal, bo to o nim oczywiście mowa, jest dziełem nieporównywalnie lepszym od CODY. Z ambiwalentnym, znakomicie zagranym protagonistą oraz nieszablonowymi rozwiązaniami fabularnymi i formalnymi (na czele z fenomenalnym, niejednoznacznym zakończeniem). Oglądając debiut Dariusa Mardera (współscenarzysty Drugiego oblicza), nie odnosi się wrażenia monotonnego podążania za schematyczną historią, ale obcowania z czymś nowym, nieznanym, nieprzewidywalnym, znajdującym się ekstremalnie blisko rzeczywistości. Czy Sound of Metal, gdyby tylko został zrealizowany rok później, mógłby zagrozić zwycięstwu CODY w głównej kategorii? Który z tych filmów miałby większe szanse na najważniejszego Oscara? Na te pytania odpowiedzcie sobie sami.
W 2018 roku po raz pierwszy, i jak na razie ostatni, wybrałem się do kina na pokaz krótkometrażowych filmów aktorskich, nominowanych do Oscara. Większość shortów trzymała naprawdę niezły poziom, zdecydowanie odstawał tylko jeden tytuł – Milczące dziecko. Film, którego główną bohaterką była, jak już zapewne zdążyliście się domyślić, osoba niesłysząca. Milczące dziecko, jako jedyne z całej stawki, charakteryzowało się tanimi, zakrawającymi na szantaż emocjonalny rozwiązaniami inscenizacyjnymi (żenujące slow motion, odbierające całej opowieści pożądanej powagi), łopatologiczną narracją i nieznośnym, kiczowatym sentymentalizmem. I co z tego wyszło? Oscar dla najlepszego, krótkometrażowego filmu aktorskiego. W tym roku, ze wszystkimi różnicami jakościowymi na korzyść CODY, mamy do czynienia z analogiczną sytuacją w głównej kategorii. Z sytuacją, w której statuetki nie otrzymuje film najlepszy ani nawet dobry, ale film, którego fabuła skupiona jest wokół określonej problematyki społecznej. Co na to wszystko można powiedzieć? Chyba tylko: szkoda.