PSIE PAZURY. Genialny dramat
Po prawie dekadzie Jane Campion wraca na stołek reżysera z rozgrywającym się na Dzikim Zachodzie dramatem, gdzie nic nie jest takie, jakim mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Reżyserka i scenarzystka ukazuje na ekranie różne rodzaje toksyczności, spinając snutą powoli historię emocjonującym finałem. Dla mnie to absolutne zaskoczenie roku. A przecież przez dwie godziny seansu na pozór nie dzieje się zbyt wiele.
Montana, rok 1925. Dwóch braci Burbank, charyzmatyczny i despotyczny Phil oraz wycofany George, prowadzą wspólnie ranczo przekazane im przez rodziców. Wszystko zmienia się w dniu, gdy drugi z braci bierze za żonę właścicielkę restauracji, Rose, przygarniając tym samym pod opiekę jej nastoletniego syna, który – podobnie jak jego zmarły ojciec – postanawia zostać doktorem. Sielanka nie trwa jednak długo, gdyż Phil zrobi wszystko, co w jego mocy, aby uprzykrzyć życie nowym członkom rodziny. Jedno wydarzenie zmienia jednak wszystko, a w rodzinie zawiązują się niespodziewane sojusze.
Nowy film Jane Campion urzekł mnie zarówno w warstwie wizualnej, jak i scenariuszowej. To nie jest typowy film o kowbojach i skrywanych tajemnicach. Mamy bowiem do czynienia z zupełną dekonstrukcją tychże motywów. To przede wszystkim eksploracja toksycznej męskości w najlepszym wydaniu. Jej ofiarami stają się wszyscy, łącznie z głównym bohaterem, Philem. Jak to bowiem w większości przypadków bywa, machismo służy wyłącznie ukryciu tego, kim tak naprawdę się jest. Jeśli jednak na podstawie zapowiedzi i domysłów spodziewaliście się produkcji w stylu Tajemnicy Brokeback Mountain, srogo się zawiedziecie. To nie jest gejowski western w klasycznym tego słowa ujęciu, gdyż nic nie zostaje tutaj ukazane dosłownie. Mamy tutaj wyłącznie sferę niedopowiedzeń: brak zainteresowania kobietami, opowiadanie o zmarłym przyjacielu, jakby był kimś więcej, nieustanne pozowanie na twardziela czy naśmiewanie się z nastoletniego chłopaka mającego pasję do tworzenia rękodzieł.
Zacznę od oprawy wizualnej oraz ścieżki dźwiękowej, która prezentują się fenomenalnie. Nic w kreowanym przez obraz świecie nie jest przypadkowe. Każde ujęcie zostało obliczone na wywołanie u widza określonych emocji. Zdjęcia zachwycają precyzją i pięknem; sprawiają, że nawet w brzydocie jesteśmy w stanie odnaleźć coś fascynującego.
Jeśli wskazywać murowanego kandydata do tegorocznego Oscara dla najlepszego aktora, to obstawiam, że będzie nim Benedict Cumberbatch. Żadna inna rola tak mocno nie wbiła mnie w fotel i nie sponiewierała. Wszyscy wiemy, że aktor jest zdolny do zagrania czegokolwiek, jednak tutaj im mniej, tym lepiej. Wypada to fantastycznie. Jego bohater to iście zadziorny typ, który uważa dzień za stracony, jeśli nie dogryzie swojemu bratu bądź nie poprześladuje szwagierki, czy to przy pomocy docinków, czy też gry na banjo, by udowodnić jej, że muzyka też nie jest jej mocną stroną. Ale to tylko pozory, gdyż aktor pokazuje nam drugą stronę bohatera: jego wewnętrzne rozdarcie, chęć nawiązania więzi, niepewność związaną z ukrywanym przez wiele lat sekretem. Odkrywamy, że pod gruboskórnością nosi on w sobie ogromne pokłady człowieczeństwa. W jego mniemaniu tylko w ten sposób ma szanse na przetrwanie. Phil jest jak krajobraz, który go otacza – niedostępny, wyizolowany, ale także gotowy się otworzyć, jeśli tylko ktoś podejmie trud dotarcia do niego.
Świat, który prezentuje reżyserka, jest surowy. Nie ma tu miejsca na upiększanie rzeczywistości. Z jednej strony oglądamy kastrowane zwierzęta, a z drugiej alkoholizm kobiety nieradzącej sobie z sytuacją, w którą została wtłoczona. Phil postrzega ją jako zagrożenie dla braterskiego status quo, a ona nie chce znaleźć się całkowicie pod kontrolą George’a, mówiąc, że to tylko kolejny mężczyzna. To pragnienie stanie się motorem napędowym dla całego dramatu, który rozegra się na przestrzeni filmu. Widzimy bohaterów uwikłanych w toksyczne relacje, które powoli ich wyniszczają – dosłownie i w przenośni. Reżyserka prezentuje je widzom z dbałością o każdy najmniejszy szczegół.
Jest też coś niepokojącego i toksycznego w relacji dwóch braci, który mimo dorosłości dalej śpią razem w jednym pokoju. Jestem przekonana, że ma to pokazać zderzenie dwóch odrębnych światów. Phil nie chce bowiem należeć do świata, w którym przyszło mu żyć. Choć świetnie wykształcony i elokwentny, rzuca wyzwanie cywilizacji i odnajduje szczęście w siodle jako dziki człowiek, który stroni od wanny, przyjęć i wytrawnego jedzenia. Z kolei jego brat zamiast w kowbojskim stroju gustuje w garniturach, wystawnych przyjęciach i nie omieszka skorzystać z każdej okazji, aby wziąć kąpiel. To typowy dla tego typu filmów podział na dwie nieustannie walczące ze sobą strony. George uosabia zmieniający się świat oraz cywilizację, podczas gdy Phil jest po stronie dziczy. Dynamika ta jednak zostanie zachwiana w momencie pojawienia się Rose.
Psie pazury to genialny w swojej prostocie dramat, opowiadający historię przy pomocy przepięknych krajobrazów Nowej Zelandii, udającej amerykańską Montanę. Jest to jednak historia niespieszna, więc jeśli spodziewacie się niespodziewanych zwrotów akcji, tutaj ich nie znajdziecie, choć finał chwyta za gardło i serce jednocześnie. To przede wszystkim rewizjonistyczne podejście do westernu, gdzie najważniejsza nie jest sama tajemnica, ale to, w jaki sposób wpływa ona na relacje międzyludzkie i jak zmienia obecny status quo. Reżyserka pokazuje, że sami siebie ograniczamy i tylko sami siebie możemy wyzwolić. Jakże proste przesłanie, a jakże piękne.