search
REKLAMA
Felietony

Filmowy profiler #2. John Doe. Siedem

Karolina Chymkowska

28 grudnia 2015

REKLAMA

We wrześniu 2001 roku w niewielkim hotelu w Amanda Park w stanie Waszyngton zameldował się młody mężczyzna, przedstawiając się jako Lyle Stevik. Recepcjonistka dobrze go zapamiętała z uwagi na uderzającą urodę, nietypowy akcent i nerwowe zachowanie. Znaleziono go następnego dnia, powiesił się w pokoju hotelowym na własnym pasku, na stoliku zostawił gotówkę z krótką notatką „zapłata za pobyt”. Jego tożsamość do dzisiaj pozostaje nieznana, figuruje w rejestrach pod fałszywym imieniem, które prawdopodobnie zaczerpnął z książki You Must Remember This Joyce Carol Oates, albo po prostu jako Amanda Park Doe.

[AKTUALIZACJA 22.07.2024: Annandale Jane Doe została zidentyfikowana jako Joyce Marilyn Meyer Sommers w lipcu 2022 roku.  Lyle Stevik został zidentyfikowany w maju 2018 roku. Jego rodzina postanowiła nie podawać prawdziwego nazwiska Stevika do wiadomości publicznej. Według stanu na lipiec 2024, Peter Bergmann nadal pozostaje niezidentyfikowany.]

W grudniu 1996 roku na cmentarzu w Annandale w Virginii znaleziono martwą kobietę w średnim wieku. Popełniła samobójstwo, popijając garść tabletek butelką brandy, a dla całkowitej pewności owinęła głowę foliową torbą. W chwili śmierci słuchała skeczu Mela Brooksa i Carla Reinera. Obok niej spoczywała udekorowana świąteczna choinka, dwa banknoty po pięćdziesiąt dolarów i dołączona do nich notatka „Zmarła z własnej ręki… proszę nie przeprowadzać autopsji i zarządzić kremację w oparciu o załączone fundusze. Dziękuję, Jane Doe”.

W czerwcu 2009 roku na plaży Rosses Point w Irlandii znaleziono ciało mężczyzny, który kilka dni wcześniej zameldował się w hotelu Sligo City jako Peter Bergmann. Zarówno nazwisko, jak i wiedeński adres okazały się fałszywe. Jak wynikło z autopsji, mężczyzna był ciężko chory, miał zaawansowanego raka prostaty z przerzutami do kości, co jednak zaskakujące, nie zażywał żadnych środków przeciwbólowych. Jego akta są opatrzone adnotacją „samobójstwo” i do dzisiaj nikt nie wie, kim był i skąd pochodził.

<span style=color 333333>Cmentarz Mt Pleasant w Annandale gdzie Jane Doe odebrała sobie życie<span>

Każdy z tych przypadków zainspirował na szeroką skalę społeczność internetowych detektywów-amatorów, którzy od lat drążą temat, próbując odkryć tożsamość tej tragicznej trójki. To naturalne, ponieważ każde z nich budzi ogromne współczucie – wycieńczony Lyle Stevik, tak chudy, że dżinsy ledwo opierały się na jego kościach biodrowych; kobieta z Annandale, umilająca sobie ostatnie chwile zabawną piosenką i widokiem choinki, zmarła w zapomnieniu tuż przed Wigilią; Peter Bergmann mierzący się ze śmiercią na własnych warunkach i w pełni świadomie. W tym szale poszukiwań jednak – czasami zahaczających o fantastykę, jak wtedy, gdy powiązano osobę Annandale Jane Doe z zaginioną w 1938 roku czteroletnią Marjorie West – pobrzmiewają też głosy krytyczne. Ci ludzie wybrali zapomnienie z własnej woli, włożyli sporo wysiłku, by ich nie rozpoznano. Kobieta z wyboru podpisała się jako Jane Doe. Peter Bergmann spędził kilka dni na wymazywaniu swojej indywidualności – odcinając metki od ubrań, wynosząc dokumenty i laptop w plastikowych torbach i pozbywając się ich tak, by nie zarejestrowały tego kamery. Chcieli zniknąć, rozpłynąć się, totalnie przepaść – czy mamy prawo im to odbierać?

Obok moralistów odzywają się też pragmatycy. Argumentują, że anonimowość to romantyczna pułapka. Trzy osoby popełniły samobójstwo pod przykrywką NN i automatycznie roztaczamy wokół nich idealistyczną legendę. Operujemy takimi hasłami jak krzywda, samotność, nieszczęście, ból, nadajemy im rysy tragicznych ofiar, konstruujemy współczujące domysły, tworząc postaci, które nie istnieją i być może nie istniały nigdy. Może wam się nie spodobać to, co znajdziecie, mówią te pragmatyczne głosy. Ta romantyczna fikcja, którą tworzycie, może okazać się mroczniejsza ponad wszelkie przypuszczenia. Anonimowość właśnie taka jest, zwodnicza. Ktoś, kto z własnej woli odszedł jako John Doe, mógł również jako John Doe żyć. Przez całe życie kryć się za maską, pod którą nie chcecie zaglądać.

<span style=color 333333>Amanda Park w stanie Waszyngton miejsce gdzie Lyle Stevik postanowił rozstać się z życiem<span>

To właśnie ta obsesja na punkcie anonimowości stała się centralnym punktem depresji prześladującej Andrew Kevina Walkera. Marzył o karierze scenarzysty od czasów, gdy pełen nadziei przekroczył próg uniwersytetu. W pogoni za tym marzeniem przeprowadził się do Nowego Jorku po zakończeniu studiów. I co? I nic. Świat nadal nie dostrzegał w nim nikogo więcej niż przeciętniaka za ladą sklepu z płytami. Był nic nieznaczącą twarzą w tłumie, nikogo nie interesowało, co może mieć do powiedzenia i do przekazania.

Na bazie tych depresyjnych refleksji stworzył postać zabójcy, który wygłasza ewangelię, chce, by go usłyszano i doprowadza do tego, chociaż z własnej woli rezygnuje z tożsamości. Anonimowy, więc gotowy na wszystko. Gotowy na wszystko, a zatem groźny. Groźny, więc jednak trzeba się z nim liczyć, jakkolwiek przeciętny by się nie wydawał. Walker pokazał swoją depresję w formie scenariusza i wysłał do Davida Koeppa, który zgodził się przekazać tekst pod opiekę własnego agenta (przy okazji zalecił też Walkerowi konsultację psychiatryczną). Agent znalazł kupca w postaci New Line Cinema.

Tak powstał John Doe.

Johna Doe poznajemy – tak jak sobie życzył – głównie za pośrednictwem jego „pracy”, tego, co nazywa swoim dziełem. Już pierwsza scena zbrodni, czyli Obżarstwo, daje nam pewne pojęcie o jego charakterze. To człowiek nieskończenie cierpliwy, skrupulatny, metodyczny, o żelaznej woli i stalowych nerwach. Spędził dwanaście godzin ze swoją ofiarą, ba, po drodze zrobił sobie nawet przerwę na szybką wyprawę do sklepu po kolejny zapas pożywienia. Przygotował plan na tyle starannie, że nie spodziewał się, by ktokolwiek mógł mu przeszkodzić. Pojawia się również pierwsza przesłanka wskazująca na jego swoistą elastyczność – kopniak w brzuch, który wykończył ofiarę Obżarstwa, był przecież w dużej mierze improwizacją. Tą samą elastycznością Doe wykazał się w chwili, gdy policjanci dotarli do jego mieszkania szybciej, niż się tego spodziewał. Wprowadza „korekty w planie”, dodatkowo uprzejmie gratulując detektywom ich sprawności. Jednak dla człowieka, który był w stanie przez rok utrzymywać przy życiu Victora – ofiarę Lenistwa – drobna wpadka nie jest niczym, czego by nie uwzględniał w planie. Niełatwo wybić go z rytmu.

Osoba Victora pozwala przypuszczać, że Doe ma swobodny dostęp do leków i sprzętu medycznego, przynajmniej podstawową wiedzę medyczną i być może wgląd do policyjnych kartotek. Co najmniej dwukrotnie wciela się w rolę dziennikarza, niewykluczone, że faktycznie jest do pewnego stopnia zawodowo związany z dziennikarstwem jako wolny strzelec. Ma do dyspozycji poważne środki finansowe, ale żadnej historii zatrudnienia. Trudno zatem zgadywać, czy swoje pieniądze odziedziczył, wygrał, czy może zarabia, posługując się alternatywną tożsamością.

[quote]Co jeszcze o nim wiemy?[/quote]

Z pewnością jest ponadprzeciętnie inteligentny, wykształcony i oczytany. Swoją grę rozpoczyna cytatem z Raju utraconego (Długa jest droga i ciężka, która z piekła wiedzie ku światłu). Dla czysto intelektualnej przyjemności w jednym z morderstw wykorzystuje nawiązanie do Kupca weneckiego.

Reszta natomiast stanowi obraz człowieka, którym John Doe chce być, ale którym nie jest, oraz człowieka, którego pokazuje na zewnątrz, chociaż zdaje sobie sprawę, że rzeczywistość wygląda inaczej.

seven 1
Przyjrzyjmy się mieszkaniu Johna Doe, do którego detektywi dotarli wcześniej, niż się tego spodziewał. Wszystko w tym mieszkaniu krzyczy: to pokaz. Rytualne pamiątki ustawione rzędem na ścianie w korytarzu. Na samym wierzchu umieszczony rachunek ze sklepu z wyrobami skórzanymi, a poza nim ani jednego adresu, terminarza, niczego osobistego. Sypialnia urządzona jak skrzyżowanie mniszej celi z pokojem w burdelu i w samym środku należące do tego piewcy wartości moralnych i obrońcy czystości brudne, rozgrzebane i zmięte wyrko. Każde ubranie starannie zapakowane w foliowy worek, podczas gdy łazienka sypie się w gruzy, a w szufladach brakuje dziada z babą. Bezładne sterty książek na półkach i pięknie poukładane narzędzia. I wreszcie dzienniki, tysiące dzienników, zapisanych równiutkim, zwartym, uporządkowanym pismem, wskazującym na wewnętrzną organizację i maksymalne skupienie, ale też bez żadnej chronologii i żadnego ładu. Do tego oczywiście bez śladu odcisków palców, bo przecież od dłuższego czasu metodycznie ścinał sobie żyletką opuszki. Z jednej strony skrupulatność posunięta do granic absurdu, z drugiej strony kompletny syf.

Dalej John Doe łże jak pies. On, ten sam misjonarz, który krzywił się niechętnie na potok kłamstw mecenasa Goulda. Kłamie po to, żeby kokietować i zwodzić, ale również po to, by pokazać się od strony, która mu osobiście bardziej odpowiada. Mówi „nie jestem wyjątkowy, nigdy nie byłem”. A jednak ma wystarczająco silne poczucie wyższości, by zwymiotować na człowieka, ponieważ ten jest „banalny” i śmiać się z tego do rozpuku. Mówi: „to moje dzieło jest wyjątkowe”, a jednak ryzykuje zaburzenie obrazu całości, bawiąc się w gierki z detektywem i ukrywając napis „obżarstwo”, ponieważ jest dumny z tego, jak bardzo okazał się być przewrotny i inteligentny i jak wielką ma przewagę. Duma, tak! Czy to przypadkiem nie jeden z grzechów głównych, John? Ta pycha, która zagnała cię pod mieszkanie Victora, by podziwiać z bliska reakcję policji na twoje dzieło? Która każe ci podkreślać, że złapano cię wyłącznie dlatego, że tego chciałeś?

seven 2
Kokieteria Johna sięga jeszcze dalej. Z przyjemnością snuje dywagacje o „sile wyższej, która go wybrała”. Dorzuca do tego cytat z Miltona, sugerując, że wcielanie w życie boskiego planu wymaga od niego wiele wysiłku, trudu i poświęcenia, jest jednak konieczne, ponieważ „ludzie już nie słuchają”. Gdyby faktycznie Doe kierował się bezpośrednim posłaniem od Boga rozbrzmiewającym pod czaszką, znalazłby się w luksusowym gronie złożonym między innymi z Petera Sutcliffa, który z uwagą wsłuchiwał się we wskazówki udzielane przez kamienny krzyż na cmentarzu, Cleo Greena, pozostającego na usługach niejakiego Czerwonego Demona, oraz Herberta Mullina, w pocie czoła mordującego mieszkańców Kalifornii po to, by zapobiec trzęsieniom ziemi.

Wedle typologii Holmesa i De Burgera wszyscy oni zaliczają się do grupy tzw. wizjonerów – niezrównoważonych jednostek, motywowanych przez głosy, wizje, halucynacje, oderwanych od rzeczywistości i paranoidalnych. Pobawiwszy się nieco tą myślą, Doe jednak po jakimś czasie się z niej wycofuje – poproszony o potwierdzenie, że faktycznie kierowała nim ręka Opatrzności, uśmiecha się tajemniczo i rzuca „niezbadane są wyroki boskie”.

Doe najwyraźniej na dłuższą metę nie czułby się komfortowo w grupie zwichrowanych odszczepieńców. Gdyby go zapytać, pod jaką kategorię we wspomnianej typologii podpada, zapewne bez wahania wskazałby drugą – tzw. misjonarzy, tych, którzy – na podstawie racjonalnie wysnutych wniosków i refleksji, nie żadnych anielskich głosów – zdecydowali się rozpocząć samotną (zazwyczaj) krucjatę przeciwko ohydzie, amoralności, występkowi i grzechowi. Jak Joseph Paul Franklin, piewca rasowej czystości, walczący z technologicznym złem Theodore Kaczynski i oczywiście Charles Manson. John Doe niezwykle sobie ceni własną racjonalność i bardzo mu odpowiada jej religijne uwarunkowanie. Dobrze się czuje w roli misjonarza, strażnika czy kaznodziei. Świetnie się odnajduje w głoszeniu kazań i jako twórca współczesnej ewangelii. To jego strefa komfortu, plan dopracowany do tego stopnia, że jest gotów wypełnić go do samego końca, krótko mówiąc oddać za niego życie (przyjąć karę).

seven 3
Za taką osobę chce uchodzić John Doe, ale czy faktycznie nią jest? Somerset wskazuje mu błąd w rozumowaniu: gdzie twoje męczeństwo, gdzie ten trud i znój, skoro torturowanie ludzi sprawiło ci podobną radochę? Doe broni się, dowodząc, że każdy powinien czerpać ze swojej pracy radość i nie jest jego winą przyjemność, jaką daje obracanie grzechu przeciwko grzesznikowi. Jednak czy rzeczywiście?

Przede wszystkim zwróćmy uwagę na to, że religijność Johna Doe jest niezwykle płytka, równie pozorna, jak sztafaż w jego mieszkaniu. Bardziej niż rozprawy ojców Kościoła czy analiza Pisma Świętego wpływa na nią klasyczna literatura, Dante czy Chaucer. Bo też kto w istocie popełnił grzech żądzy i został za to ukarany? Jak w pejzaż grzechu wpisuje się śmierć dziecka, które jako nienarodzone nawet nie zdążyło załapać się do pierwszego kręgu piekła, gdzie pokutują dusze zmarłych bez chrztu? Kazanie Johna Doe ma mnóstwo słabych stron, ponieważ w gruncie rzeczy jest tylko pretekstem, by dać mu to, czego naprawdę pragnie.

John Doe bawi się wyobrażeniem siebie jako wizjonera, czuje się misjonarzem, ale najmocniej wpisuje się w czwarty z typów wyodrębnionych przez Holmesa i De Burgera. John Doe scharakteryzowany przez własne czyny (nie zaś ich definicje, których sam dostarcza) to klasyczny maniak mocy i władzy. To jest ta satysfakcja, to głębokie upodobanie wytknięte przez Somerseta. Doe upaja się rozkoszą, jaką daje całkowita kontrola nad życiem i śmiercią jego ofiary. Nie przemawia w imię Boga, po prostu się nim staje. Przez pełne dwanaście godzin trzyma udręczonego człowieka na swojej wyłącznej łasce. Metodycznie i chłodno nakłania mecenasa Goulda do coraz bardziej drastycznych samookaleczeń. Bez pośpiechu „zabawia się w męża” z Tracy, głuchy na jej błagania o litość.

Tę kontrolę zachowuje do samego końca, nawet kiedy skuty klęczy przed uzbrojonym Millsem, chociaż deklaratywnie czyni to po to, by „wyzwolić gniew”. Ale kara została już przecież wymierzona, zanim jeszcze grzech został w ogóle popełniony. To tylko dopełnia obrazu pretekstowości, która kryje się w misji Johna Doe, sadysty bez uczuć wyższych, manipulującego słowami dla własnej korzyści.

seven 4
I tak starannie wypracowana anonimowość Johna Doe faktycznie okazuje się pułapką. O jego korzeniach nie wiemy praktycznie nic, możemy tylko zgadywać. Dlaczego człowiek przejawiający pychę na każdym kroku uznaje za stosowne ściągnąć na siebie karę akurat za zazdrość? Być może dlatego, że wywodzi się ze środowiska, w którym dumę uznawano za zaletę, zamożnego, poważanego? Z pewnością odebrał staranne wykształcenie i prawdopodobnie przejął jako swoje religijne hasła głoszone przez ważną osobę w jego życiu, która miała nad nim pełnię władzy, być może ojca-pastora? Czy w dzieciństwie zmuszano go do prowadzenia dziennika grzechów? Czy jego rozdarcie między obsesyjnym porządkiem a bezładnym chaosem to wyraz sztuczności, w jakiej go wychowano – znamiona zewnętrznej ogłady były wystarczające, ponieważ tylko tyle widzieli inni ludzie? Czy ojciec mógł być jego pierwszą ofiarą, zanim jeszcze stał się Johnem Doe? Czy pozbycie się jakiejkolwiek tożsamości było krokiem w kierunku odzyskania kontroli nad własnym życiem, której zawsze mu odmawiano, każąc być kimś, kim wcale nie był?

Niestety, wiemy o nim tylko tyle, ile sam postanowił zdradzić, a tym samym ponownie zaskakuje romantyczna fikcja wspomniana na początku tekstu. Tam, gdzie pojawia się kompletna niewiadoma, zaczynają rodzić się scenariusze napędzające legendę i dzieło Johna Doe staje się kompletne – długo jeszcze będzie się analizować, co zrobił, jak i dlaczego. On tylko uruchomił mechanizm, zakładając wygodną maskę kaznodziei, a ile doznał przy tym frajdy… Somerset miał, niestety, rację. Doe wygrał to starcie. Wygrał na całej linii.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA