Redakcyjny TOP5
Były Kraby, czas na podsumowanie redakcyjne. Oto tradycyjne Top5.
Maciej Niedźwiedzki
1. Scena zbrodni – dokument Joshuy Oppenheimera jest filmem przerażającym i niepokojąco pięknym. Ten paradoks wybrzmiewa dzięki połączeniu poważnego tematu ze wspaniałą stroną wizualną – nie było w 2014 roku lepiej sfotografowanego filmu – opierającej się na intrygującej, często malarskiej, kompozycji kadrów i pastelowej, miejscami jaskrawej kolorystyce. Dalej nie potrafię uwolnić się finałowej sceny, gdy wyrzuty sumienia zaczynają atakować Anwara Congo – uświadamiającego sobie rzeczywisty wymiar zbrodni i cierpienia, jakie wyrządził. Jego reakcja jest jedną z najbardziej przejmujących scen, jakie widziałem w ostatnich kilku latach. Właśnie dla rejestrowania takich momentów wynaleziono kamerę. Żadne inne medium nie ujmie tak ogromnego spektrum emocji, nie uchwyci człowieka w tak kompletny sposób. Ważne jest również to, że reżyser nie prowadzi politycznego śledztwa – nadaje to filmowi obiektywność i wprowadza intrygujące relacje między dokumentalistą, a interesującymi go ludźmi. Oppenheimer patrzy, nie ocenia. Scena zbrodni poza oferowaniem wnikliwego oraz niebanalnego psychologicznego studium oprawców, jest również refleksją nad kinem (szczególnie nad amerykańskimi gatunkami, jak western czy film gangsterski), które trywializuje i usprawiedliwia przemoc ubierając ją w efektowny kostium, by następnie sprzedać masom. Film Oppenheimera to kino wybitne, realizowane z ogromnymi ambicjami, które ani przez moment nie przerastają twórców. Scena zbrodni jest filmem kompletnym, jedynym arcydziełem 2014 roku.
2. Bardzo poszukiwany człowiek – za doskonałego Philipa Seymoura Hoffmana – to moja ulubiona pierwszoplanowa rola męska w 2014 roku – za pracę reżysera, który powoli buduje napięcie i rozwija przed nami intrygę, za precyzyjny scenariusz oraz przewrotne zakończenie, które celnie puentuje cały film. Podoba mi się również ideologiczny wydźwięk tego filmu. Anton Corbijn wątpi w misję Amerykanów – oni nie walczą o pokój na świecie, ale załatwiają własne interesy. Militarna i ekonomiczna pozycja pozwala im swobodnie ingerować w polityczną oraz terytorialną autonomię państw: łamać układy i nie wywiązywać się z umów. Bardzo poszukiwany człowiek to kino poważne oraz mądre (może nawet dostojne), ale również bardzo potrzebne – uświadamiające wiele rzeczy i mierzące się, w niebanalny sposób, z aktualnymi globalnymi konfliktami. W tamtym roku mieliśmy wybornego Wroga numer jeden, teraz film od Corbijna. Oba tytuły to polityczne kino najwyższej próby.
3. Pudłaki – to zdecydowanie najlepsza i najdojrzalsza zeszłoroczna animacja. Studio Laika nie idzie na żadne kompromisy, tworzy kino jedyne w swoim rodzaju. Nie tylko dzięki temu, że operuje mało popularną animacją lalkową. Pudłaki mają bardzo dobry scenariusz, ale również rozgrywają się w niesamowitym świecie: łączącym architektoniczne style różnych epok. W jego ukazaniu twórcy korzystają z ogromnej liczby estetyk oraz gatunków – nie tylko tych znanych z historii kina. To wielowymiarowy i wielopłaszczyznowy świat. Nie ma w nim postaci anonimowych, nic nie pełni tylko funkcji tła czy scenografii. To wizja kompletna oraz dogłębnie przemyślana – każdy, nawet najdrobniejszy element jest ważny i stworzony z ogromną precyzją. To również kino bardzo zabawne oraz nieunikające poważniejszej tonacji, ale skierowane do widzów w każdym wieku. Animacja na miarę XXI wieku. Z niecierpliwością czekam na kolejną animację od Laiki.
4. Lewiatan – petarda z Rosji. Andriej Zwiagincew mierzy się z władzą, mierzy się z Cerkwią. Lewiatan sprawdza się nie tylko jako wnikliwy fikcyjny reportaż z rosyjskiej prowincji, ale również jako kino gatunkowe. W filmie Zwiagincewa spotkamy konglomerat świetnie napisanych postaci w brawurowych aktorskich interpretacjach (brawa dla Aleksieja Sieriebriakowa i Jeleny Liadowej). To kino mięsiste i emocjonalnie angażujące. Bogate w trafioną i nienachalną metaforykę uniwersalizującą jego tematykę – bo to tak na prawdę traktat o kondycji człowieka. Błyskotliwy scenariusz, doskonała reżyseria i zapadające w pamięć zdjęcia. Lewiatan jest dużo lepszy od Idy – chciałbym, by zauważyło to też Amerykańska Akademia.
5. Boyhood – wielki film pisany małymi literami. O Boyhood Linklatera będzie mówiło się przez lata. Nie wiadomo, czy kiedykolwiek jeszcze powstanie coś porównywalnego do tego dzieła. To na pewno ewenement i prawdopodobnie najważniejsza premiera 2014 roku. Linklater z perspektywy chłopięcego podwórka portretuje pierwszą dekadę XXI wieku. Jeśli Boyhood jest tylko filmem o dojrzewaniu, to kino jeszcze nigdy nie oddało tego procesu w tak kompletny i dojrzały sposób. Jeśli jest głównie filmowym eksperymentem, to jedynym w swoim rodzaju i niepowtarzalnym. Z każdego kadru filmu Linklatera bije szczerość, z jaką był tworzony. Boyhood traktuje o powszedniości, rutynie dni i lat, nie ma nim wielkich tragedii ani wzniosłości. Kino nie zawsze musi być większe od życia. Linklater patrzy na świat z tej samej perspektywy co maluczcy widzowie. I przez trzy godziny trzyma nas za rękę.
Jeszcze wyróżniam absolutnie wybitnego Detektywa i często fascynujące, ale niewolne od błędów Miasto 44, Ewolucji Planety Małp życzę Oscarów w kategoriach technicznych. Cenię również doskonałego Zniewolonego (chyba jako jedyny w redakcji cieszyłem się z jego zwycięstw w ostatnim sezonie nagród). Miło też wspominam seanse Wielkiej Szóstki, Locke i zagadkowego Wroga.
Szymon Pajdak
1. Wilk z Wall Street – historia, narracja, tempo, humor, dramatyzm i klimat. Siła poszczególnych scen, które raz tworzą coś, czego dawno w kinie nie widziałem. Wspaniałe kreacje aktorskie z DiCaprio na czele i muzyka, która wszystko idealnie uzupełnia. Scorsese udowadnia, że mimo wieku nie brakuje mu fantazji i odwagi, której może mu pozazdrościć każdy reżyser z Hollywood. Mimo, że cała historia ma tak naprawdę gorzki wydźwięk, to oglądając to, co wyrabia Belfort i spółka, sam miałem ochotę posmakować takiego życia i spróbować zatracić się w tym całym szaleństwie. A później wsiadłem w autobus i patrząc na ludzi dookoła mnie, zdałem sobie sprawę, że to nierealne. Najlepszy film zeszłego roku, niezliczona ilość seansów i przekonanie, że kiedy tylko blue-ray zagości ponownie w odtwarzaczu, na mojej twarzy znów pojawi się mieszanka fascynacji i refleksji. Wielki film.
2. Zaginiona dziewczyna – małżeństwo to nie komedia romantyczna rodem z TVN-u. To walka z rutyną, bo czy perspektywa spędzenia z jedną osobą reszty życia nie budzi w Was lekkiego niepokoju? Spokojnie, tak naprawdę nigdy do końca nie wiecie z kim jesteście i Fincher dobitnie Wam to udowadnia. Gatunkowy misz-masz, charakterystyczne dla reżysera chłodne zdjęcia, niezły Affleck i świetna Pike, a do tego trzymająca w napięciu historia. To wszystko sprawia, że Zaginiona dziewczyna posadziła mój tyłek na skraju kinowego fotela, a kiedy się zakończyła, miałem ochotę krzyczeć. Byłem zły na bohaterów, na siebie i na relacje damsko-męskie. Muszę zacząć uważniej przyglądać się swojej dziewczynie.
3. Guardians of the Galaxy – cwaniak, osiłek, zielona zabójczyni, szop i gadające drzewo, a wszystko to w odległej galaktyce. To nie mogło się udać, byłem przekonany, że Marvel tym razem się przejedzie, w końcu kiedyś musi, ale nie. Kolejny raz okazało się, że studio zamienia w złoto to, czegokolwiek się dotknie. Tak łatwo było zepsuć ten film, tak wiele elementów mogło nie zagrać, a jednak wszystko idealnie do siebie pasuje, a my otrzymujemy produkt przypominające najlepsze produkcje kina nowej przygody. Film bez jakiegokolwiek zadęcia czy spiny, na totalnym luzie z masą barwnych bohaterów, kapitalną ścieżką dźwiękową i całkiem niezłymi efektami.
4. Grand Budapest Hotel – niesamowity film. Ciepły i uroczy, ze świetnymi dialogami i aktorstwem, a do tego przepiękny wizualnie. Charakterystyczny, nieco oderwany od rzeczywistości styl reżysera bije z każdego kadru, a całość jest uroczo nostalgiczna. Anderson sprawił tym filmem, że po seansie poczułem się jak po spełnieniu dobrego uczynku – odprężony, zrelaksowany, z uśmiechem na ustach i delikatną zadumą.
5. Miasto 44 – wahałem się jaki rodzimy film umieścić na tej liście. Bogowie czy Miasto 44? Mimo mojego uwielbienia dla pierwszej produkcji i podziwu dla genialnego Kota jako dr. Zbigniewa Religi padło na obraz Komasy. Miasto nie ustrzegło się kilku artystycznych wyskoków reżysera, ale pokazuje, że potrafimy zrobić kino efektowne, łapiące za gardło, budzące podziw. Gruz, brud, brutalność, poszczególne sceny – brawo, Panie Komasa! Przez całe lata żyłem w przeświadczeniu, że nie uda nam się nigdy zrobić takiego filmu, czegoś, co autentycznie mną wstrząśnie i momentami odrzuci, a jednak. Miasto 44 to film ważny nie tylko ze względu na tematykę, to swego rodzaju manifest – tak potrafimy!
Seriale:
Detektyw – rytualny mord, duszna Luizjana, a na deser McConaughey i Harrelson. Co otrzymamy po zsumowaniu tego wszystkiego? Arcydzieło. Serial, który zasysa swym dusznym klimatem i powala aktorstwem. Matthew jako Rust jest absolutnie niesamowity, hipnotyzuje i fascynuje jednocześnie. Jego sposób bycia, zachowanie i monologi sprawiają, że z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że jest to ścisły TOP najlepszych postaci ostatniej dekady. Woody wcale mu nie ustępuje, stanowiąc idealną przeciwwagę dla ekscentrycznego partnera. Serial o relacjach między dwójką doświadczonych facetów ze zbrodnią w tle, no i ta czołówka…
House of Cards – polityka, gra w której zwycięzcą zostaje ten, kto jest najbardziej bezwzględny. Frank Underwood doskonale potrafi wcielić to w życie eliminując każdego, kto stanie mu na drodze bądź okaże się bezużyteczny. Pierwszy serial od zakończenia Breaking Bed, który wciągnął mnie tak mocno, że dwa powstałe dotąd sezony obejrzałem w 5 dni. Świetny Spacey, który fantastycznie buduje swoją postać, misternie konstruowana intryga, przepiękne zdjęcia i coś co uwielbiam – łamanie czwartej ściany. Nie mogę się doczekać kolejnego sezonu.
Miłosz Drewniak
1. Mama – pamiętam, jak siedząca obok mnie, około pięćdziesięcioletnia kobieta (zapewne czyjaś matka), zaczęła szlochać podczas sekwencji wizyjnej, gdy Diane wyobraża sobie dorastanie swojego syna. Nie wiem, czy scena tak mocno mnie poruszyła czy udzieliło mi się wzruszenie nieznajomej kobiety, ale wtedy pomyślałem, że w kinie chodzi właśnie o coś takiego. O takie właśnie łzy. Autentyczne. Zupełnie jakby ktoś obcy opowiadał ci o twoim własnym życiu i robił to w taki sposób, że zaczynasz płakać. A jeśli smarkacz taki jak Xavier Dolan opowiada pięćdziesięcioletniej kobiecie o jej własnym życiu i jeszcze zmusza ją do płaczu, to jest to niepodważalny dowód na jego filmowy geniusz. Dla mnie absolutne katharsis i absolutne arcydzieło, a już na pewno numer jeden w 2014 r.
2. Miasto 44 – nie od razu przekonałem się do filmu Komasy. Po pierwszym seansie po prostu mi się podobał, ale jego smak rozkwitał z czasem, jak łyk dobrego wina. Wtedy zdecydowałem się na drugi seans. A potem na trzeci. Podoba mi się to, że Komasa nie upadł na kolana przed wielkim tematem. Owszem, zachowuje powagę wobec historycznej traumy, ale jednocześnie widać, że jest tylko małym chłopcem, który dorwał kamerę i bawi się w kręcenie filmu. Krótko mówiąc, podoba mi się, że Komasa pojechał po bandzie. W polskim kinie m u s i być miejsce na coś takiego. Na niczym nieskrępowany odlot.
3. Grand Budapest Hotel – postmoderna pełną gębą. Wszystko tu jest sztuczne, wszystko nie na serio. Anderson opowiada dla samej radości opowiadania, zagłębiając się coraz bardziej w szkatułkową narrację i manifestując ową sztuczność diegezy – poprzez tekturową scenografię, pastelowe barwy, „malarskie” kadrowanie, a także groteskową tonację każdej niemal sceny. Ten absurdalnie nierealny świat przedstawiony zamieszkują równie przerysowane postacie. Właściwie nie ma tu źle zagranego bohatera. Aktorska elita daje w filmie popis, o którym długo nie zapomnimy. Cały ten brak realizmu sprawia, że oglądając Grand Budapest Hotel, odprężamy się i nie zawracamy sobie głowy tym, że zakapior o twarzy Willema Dafoe wyrzuca kota przez okno. Że Edward Norton dostaje czyjąś głowę w pudełku. Przeciwnie. Bawi nas to, a przecież nie powinno. No, ale przecież to nie jest na serio… Dlatego wyciągamy nogi i dajemy się porwać wyobraźni Andersona, kapitalnym postaciom i przezabawnym dialogom.
4. Wielkie piękno – bo przez chwilę myślałem, że Fellini powstał z martwych, by zrobić swój ostatni film…
5. Locke – bo to film o facecie w aucie, a trzyma za jaja od pierwszej do ostatniej minuty.
+ 6. Wilk z Wall Street 7. Duże złe wilki 8. Bogowie 9. Wolny strzelec 10. Nimfomanka
Krzysztof Walecki
1. Grand Budapest Hotel – kolejna perełka w twórczości Wesa Andersona. Reżyser ten miewał słabsze filmy, lecz od czasu Fantastycznego pana lisa każde jego następne dzieło porywa mnie do tego stopnia, że zapominam o bożym świecie i chcę być częścią jego kolorowego uniwersum. A jeśli przyjrzeć się strukturze Grand Budapest Hotel można dojść do wniosku, że tym razem Anderson niejako tłumaczy sukces swojego kina – kompozycja szkatułkowa pozwala nam wyjść od obrazu popiersia wielkiego pisarza, przez proces powstania dzieła, na samej historii w nim zawartej skończywszy. A jest to opowieść szalona, zabawna, pełna rozmachu, lecz i bardzo osobista, z kilkoma dramatycznymi momentami. Sztuką, a nawet wielką sztuką, może być wszystko, nawet taka – na pierwszy rzut oka – pstrokata zabawka, zdaje się mówić reżyser. On, jak nikt inny, wie to najlepiej. Plus Ralph Fiennes w swojej najlepszej roli od lat jako konsjerż doskonały.
2. Gość – ubawiłem się na nim, jak na żadnym innym filmie zeszłorocznym, choć jest to rozrywka specyficzna, skierowana przede wszystkim do fanów kina lat 80., które nawet największe nieprawdopodobieństwa obracało na własną korzyść, a styl wynagradzał inne braki. Wracający z wojny żołnierz przyjeżdża do rodziny swojego poległego przyjaciela, aby dodać im otuchy i upewnić się, że nie potrzebują pomocy. Ale David jest trefny od samego początku, a widzowie tylko czekają aż ujawni swoje prawdziwe oblicze. Dan Stevens w tej roli jest rewelacyjny, w dużej mierze dlatego, że nie spodziewamy się po nim zimnokrwistego zabójcy – jest zbyt idealny, aby nagle zamienić się w kogoś bardzo, bardzo złego. I chyba w tym należy upatrywać się sukcesu filmu Wingarda, który bawi się schematami b-klasowego kina, ale też naszymi oczekiwaniami, tworząc emocjonujący koktajl śmiechu i strachu. John Carpenter byłby dumny ze swojego młodszego kolegi.
3. Locke – półtoragodzinna jazda samochodem z człowiekiem, któremu za chwilę cały świat się posypie. Siedząc w kinie, byłem zahipnotyzowany nie tylko Tomem Hardym w roli tytułowej, ale przede wszystkim postacią Ivana Locke’a. Oto mężczyzna, który woli poświęcić całe swoje dotychczasowe życie dla zasad, jakie dla wielu wydają się wręcz abstrakcyjne. Reżyser i scenarzysta Steven Knight trochę niepotrzebnie stara się wyjaśnić powody takiego postępowania, lecz zostawia widzom ocenę podjętych przez Locke’a decyzji. Nie ma tu miejsca na współczucie, bowiem bohater na własne życzenie znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Jest natomiast czas na to, aby zastanowić się, czy to, co robi, jest słuszne. Czy wyznawane przez niego zasady mogą stać w opozycji do szczęścia i sukcesu? Co jest ważniejsze – udana rodzina i dobra praca czy własne poczucie sprawiedliwości?
4. Blue Ruin – pierwszorzędnie skrojony thriller, a zarazem medytacja na temat zemsty, która przypomina węża zjadającego własny ogon. Również sporo czarnego humoru, bowiem bohater filmu Saulniera jest nieporadnym człowiekiem (świetny Macon Blair), psychicznym wrakiem, ale mającym dość siły, aby zmierzyć się ze swoimi prześladowcami. Podoba mi się spokój Blue Ruin, przerywany brutalnymi scenami, nierzadko ocierającymi się o groteskę, ale nigdy nie popadającymi w parodię. Tym samym przypomina trochę kino braci Coen, zwłaszcza Śmiertelnie proste i To nie jest kraj dla starych ludzi. Jeszcze pozbawiony ambicji tego drugiego filmu, ale zwiastujący duży reżyserski talent, który warto śledzić.
5. Zniewolony – film o niewolnictwie, który łapie za gardło już od początku i nie puszcza do samego końca. Mocne i bezlitosne do tego stopnia, że życzyłem bohaterowi, aby tytułowe 12 lat (w oryginalnym tytule podano, ile lat był niewolnikiem) minęło jak najszybciej. I nawet pozorny happy end nie daje zbyt wielkiej pociechy. Nie był to najlepszy film zeszłorocznych Oscarów, lecz przyznaję, że zrobił na mnie wrażenie swoją surowością i wielkim aktorstwem, nie tylko Chiwetela Ejiofora i Michaela Fassbendera, ale i reszty obsady z paniami na czele – nagrodzona statuetką Akademii Lupita Nyong’o oraz Sarah Paulson jako podła pani Epps są być może nawet ciekawsze od głównych bohaterów.
Poza piątką znalazły się (kolejność alfabetyczna):
Babadook, Czworo do pary, Jack Strong, Lego przygoda, Lucy, Na skraju jutra, Noe: wybrany przez Boga, Sierpień w hrabstwie Osage, Snowpiercer, Tajemnica Filomeny, Tom, Wilk z Wall Street, X-Men: przeszłość, która nadejdzie, Zaginiona dziewczyna.
Filip Jalowski
1. Wielkie piękno – w literaturze i sztuce od zawsze zajmowały mnie próby mierzenia się z czasem. Po przewertowaniu setek stron i obejrzeniu wielu godzin filmów spuściłem analityczną gardę i doszedłem do wniosku, że najbliższe mojej wrażliwości są teksty, które ujmują czas w formie krótkiego mgnienia, błysku, który pojawia się i znika niemal w tym samym momencie. Te mignięcia wspomnień, niejako konstytuujące nasze istnienie, możemy odnaleźć w filmach wielu uznanych reżyserów. Właśnie dzięki nim kocham Amarcorda i kino Felliniego, uwielbiam ciche narracje Weerasethakula czy pełne eseistycznej zadumy filmy Resnaisa. Wielkie piękno dołącza do tego grona, zajmując w nim honorowe miejsce.
Filmowi Sorentino można zarzucać sentymentalizm, zderzanie prostego romantyzmu z przerysowaną dekadencją. Osobiście uważam jednak, że stawianie mu takich zarzutów całkowicie mija się z celem. Nie tędy droga. Wielkie piękno nie jest rzeczą do filmoznawczej analizy, to rodzaj tekstu, który nie nadaje się na intelektualny stół sekcyjny. Gdy rozłożymy go na kawałki, czar pryśnie. Właśnie dlatego zamiast analizowania, warto ten film przeżywać – estetycznie oraz emocjonalnie. Tułaczka Jepa Gambardelli nabiera wtedy głębszego sensu. Zimne piękno doskonale sfotografowanej, rzymskiej architektury zaczyna ustępować natomiast pięknu rzeczy z pozoru najprostszych, wstydliwie zamiatanych pod dywan z obawy przed wyśmianiem w towarzystwie. „Narodził się nowy Fellini”? Czemu nie, Wielkie piękno jest dla mnie Amarcordem XXI wieku, uwierzcie, ciężko o większy komplement.
2. Grand Budapest Hotel – film Andersona opowiada o momencie przełomowym. Czasie, w którym świat ustrojonych w paryskie suknie hrabin, dżentelmenów perfumujących się obficiej od dam, arystokracji rezydującej w pełnych przepychu, alepejskich rezydencjach został rzucony na kolana uderzeniem kolby nazistowskiego karabinu. Ci, którzy czytali Czarodziejską górę Manna, odnajdą w murach hotelu Grand Budapest nastrój wypełniający sanatorium w Davos. To wszystko nie jest jednak podane jak na tacy, przekazane nazbyt dosłownie. Anderson prowadzi z widzem wspaniałą grę, w trakcie której co i rusz otwierane są kolejne szuflady i szufladki skrzętnie przygotowanej opowieści szkatułkowej. Dzięki temu kolejna wizyta w niezwykłym świecie reżysera jest nie tylko poruszająca, ale i uroczo zabawna.
3. Mama – Xavier Dolan wciąż umiejętnie uwodzi widza obrazem oraz dźwiękiem. Niewiele osób ma w dzisiejszych czasach takie wyczucie filmowego rytmu, jego teledyskowe wstawki są osobnymi, małymi arcydziełami. Nie jest to jednak ten sam typ flirtu, z jakim mieliśmy do czynienia jeszcze kilka lat temu, w przypadku chociażby Wyśnionych miłości. Dolan nie tworzy już jedynie filmów ładnych, jego narracje przedstawiają widzom coraz bardziej złożonych bohaterów, którzy obijają się od ścian coraz bardziej skomplikowanych mikroświatów. Mama, to kolejny po Tomie, przejaw twórczej dojrzałości Kanadyjczyka. Zdolny dzieciak dorósł, stając się tym samym jednym z najciekawszych, o ile nie najciekawszym, reżyserem młodego pokolenia.
4. Only Lovers Left Alive – Jest w filmie Jarmuscha coś, co nie pozwala mi o nim zapomnieć. Subtelne, acz żartobliwe skontrastowanie młodości i dojrzałości, uwodząca dekadencja historii oraz obrazu, nienachalna zaduma na temat miłości i wyśmienita zabawa ze zdewaluowanym przez popkulturę motywem wampira – to wszystko sprawia, że do Only Lovers Left Alive chce się powracać, chociażby po to, aby wyssać z niego ostatnią kropelkę filmowej krwi. Jarmusch stworzył nie tylko swój najlepszy film od lat, ale i jeden z najlepszych w ogóle. Do tego Hiddleston, Swinton, Wasikowska, Hurt, Szekspir – ach…
5. The Wolf of Wall Street – ciężko napisać o Wilku coś nowego, ponieważ początek ubiegłego roku stał pod znakiem zaciekłych batalii pomiędzy jego zwolennikami i przeciwnikami. W bitwie na argumenty powiedziano właściwie wszystko, co powiedziane być powinno, dlatego moje krótkie podsumowanie będzie w zasadzie przyznaniem się do sympatyzowania z obozem pro-belfortowskim. Uważam, że Wilk z Wall Street to najlepszy film Scorsese od czasów Kasyna. Intensywność, z jaką zademonstrowano w nim kolejne stadia życia bohatera to prawdziwy majstersztyk sztuki filmowej. Niezapomniana rola DiCaprio, doskonała kreacja Hilla, świetny zespół szarżujący za ich plecami i Martin Scorsese, jakiego znamy z dawnych lat – precyzyjny, doskonale wyczuwający rytm opowieści, świetnie rozumiejący swoich bohaterów. Chcę więcej.
Wyróżnienia:
Borgman za przypomnienie o Buñuelu, Maps to the Stars za przypomnienie o Sunset Boulevard, Tom za doskonałą psychodramę, Niebiańskie żony łąkowych Maryjczyków za wycieczkę do świata legend i kobiecości, Zrywa się wiatr za ogromną wrażliwość Miyazakiego, Brakujące zdjęcie i The Act of Killing za pokorę w sprawozdaniu z masakry, Jodorowsky’s Dune za niemożliwą opowieść o niemożliwym, The Guest za Maikę Monroe, Inside Llewyn Davis za Carey Mulligan, Her za Scarlett Johansson i Zombeavers za najlepszą, kinową zabawę roku 2014.
Radosław Pisula
1. Gość – po pierwsze, Dan Stevens jest przerażająco hipnotyzujący, a przy tym podle konsekwentny w swojej roli. Dawno nie widziałem takiego czarowania małymi detalami. Boję się go i równocześnie chcę się z nim napić piwa. Po drugie, muzyka to arcydzieło. Od czasu Drive nie miałem tak wielkiej ochoty słuchać nieprzerwanie ścieżki dźwiękowej (chociaż tutaj wykorzystana jest jeszcze lepiej). Zjawiskowo podkreśla akcję. Rzadko kiedy filmy potrafią soundtrackiem tak dobrze określać stan psychiczny bohatera. Po trzecie, dostajemy perfekcyjnie skrojony thriller/slasher z lat 80., który – niczym nieodżałowany Sam Beckett – zagubił się gdzieś w czasie. Jeśli Gość nie obrośnie kultem, to tracę całkowicie wiarę we współczesnego widza. Podle zuchwałe, bezpretensjonalne kino. Zmontowane jak moje sny, zagrane niczym koncert ostro przyćpanych Rolling Stones. Adam Wingard zrobił najlepszy film Johna Carpentera w XXI wieku.
2. Strażnicy Galaktyki – rewitalizacja kina przygodowego w najlepszym stylu, która wraca nie tyle do elementów definiujących sukces Gwiezdnych wojen, co nawet jeszcze dalej – w czasy Flasha Gordona, Johna Cartera i Bucka Rogersa, gdzie filmowe widowiska były podporządkowane w pierwszej kolejności rozciąganiu uśmiechów widzów w stratosferę. Nie jest to może najbardziej perfekcyjny widowisko, ale Hey, hey, what’s the matter with your heeeeeead? zespołu Redbone przenosi mnie za każdym w kosmos i przypomina najbardziej bezpretensjonalny seans tego roku. Gunn wie jak poruszać się w gatunkowym oceanie i chwycić widza za serducho. Jest dynamicznie, zabawnie, tanecznie, uroczo, a kiedy trzeba podniośle. I najważniejsze: zgraja podejrzanych archetypowych indywiduów naturalnie ewoluuję w tytułowy zespół, dzięki czemu chcemy siedzieć z nimi w Milano i łupać laserami we wrogie statki jeszcze przez wiele części. Film udowadniający, że Marvelowa formuła ma ciągle w rękawie kilka asów. Ooga chaka ooga chaka ooga ooga ooga chaka.
3. Pod skórą – jeden z najoryginalniejszych filmów sci-fi jaki widziałem w ciągu ostatnich kilku lat. Kiedyś kosmici latali gargantuicznymi statkami kosmicznymi nad Ameryką, dzisiaj bujają się zdezelowaną furgonetką po Szkocji. Jonathan Glazer budzi się z długiego snu (chociaż cały czas robił wybitne reklamy) i po raz kolejny przygotowuje prześliczne widowisko – znajduje piękno w podmokłych brytyjskich wsiach, skapanych w deszczu brukowanych uliczkach i błotnistych lasach. Jestem zadurzony w poszczególnych kadrach i emanującej cielesnością Scarlett Johansson, która stanowi wyobcowany miks wulgarności, enigmatyczności oraz delikatności. Niepokojące, minimalistyczne widowisko, dodające swoją cegiełkę do kosmicznego horroru. David Cronenberg powinien zakochać się w takim szastaniu powłoką cielesną.
4. Jodorowsky’s Dune – Alejandro Jodorowsky, surrealistyczny wirtuoz celuloidu (zobaczcie Kreta, teraz) i niesamowicie intrygujący twórca komiksów, chciał kiedyś nakręcić herbertowską Diunę. Sam obraz miał jak najdokładniej przypominać projekcje umysłu osoby nafaszerowanej LSD. W całą akcję zamieszani byli ludzie definiujący popkulturę XX wieku (H. R. Giger, Moebius, Orson Welles, Mick Jagger, Salvador Dali, Pink Floyd…), a bez projektu niebyłego obrazu Chilijczyka nigdy byśmy nie dostali Obcego, Łowcy androidów czy Matrixa. W fenomenalnym dokumencie Franka Pavicha radosny i przeuroczy Jodorowsky opisuje swoimi słowami legendę niezrealizowanego widowiska. To absolutna eksplozja pasji i magii kina. Trudno znaleźć drugiego twórcę tak bardzo kochającego swoją pracę. Niezwykła opowieść o filmowej perle, wyraźnie wyprzedzającej swoje czasy, która na zawsze już zdobić będzie dno Morza Arcydzieł Straconych (leżąc obok Napoleona Kubricka). Opowieść Jodorowsky’ego o seansie Diuny Lyncha jest przeurocza.
5. Babadook – Jennifer Kent w swoim debiucie, zrobiony po części dzięki zbiórce pieniędzy na Kickstarterze, eksploduje filmową erudycją (wyraźnie możemy tutaj dostrzec inspirację klasykami gatunku: Wstrętem, horrorami rodzinnymi z lat 70., Lśnieniem, przygodami koszmarnego Freddy’ego Kruegera, a nawet zaginionym London After Midnight Toda Browninga lub fantastycznymi wizjami Mélièsa), cały czas jednak trzyma filmową materię w ryzach, podporządkowując twórczą energię przedstawieniu psychiki matki samotnie wychowującej dziecko, w której życie wbija się nagle maszkaron z diabolicznej książki dla dzieci (bardzo dobry projekt potwora, pozbawiony na szczęście elementów CGI). Co jest prawdą? Co fikcją? Depresyjne napięcie narasta w świetnym tempie, a Essie Davis zaklina ekran swoją naprawdę złożoną kreacją. Horror, który pokazuje, że z gatunkowych schematów można nadal składać świeże opowieści i jedno z bardziej przewrotnych zakończeń w historii kina grozy. Nic dziwnego, że William Friedkin uznał Babadooka za najstraszniejszy film jaki widział w życiu.
Wyróżnię jeszcze:
Wilka z Wall Street (który jednak jest dla mnie cały czas filmem zeszłego roku), Zaginioną dziewczynę, Kapitana Amerykę: Zimowego Żołnierza (fenomenalna choreografia walk), Blue Ruin, LEGO Przygodę, Mapy Gwiazd (przepyszna makabreska) i 22 Jump Street.
Ewelina Świeca
1. Grand Budapest Hotel – świetna reżyseria i niebagatelna wyobraźnia Wesa Andersona skutkowały baśnią idealną. Starszy (dorosły) widz dostaje piękną, zabawną, przeznaczoną do wielokrotnego oglądania filmową historię, która przenosi go do innego, cudownego świat.
2. Boyhood – im dłużej nic się właściwie nie dzieje, tym dłużej mamy ochotę poznawać zwyczajną-niezwyczajną „rodzinkę” Linklatera. Majstersztyk w kategorii obyczajowego gatunku kina. Film ten to eksperyment, który udowadnia, że zawsze znajdzie się w kinie ktoś, kto spróbuje nas zaskoczyć. W dodatku w tym przypadku jest to próba udana.
3. Zaginiona dziewczyna – idealny na walentynki, pierwszą randkę, rocznicę ślubu, na pogodzenie się po kłótni… a trzeba przyznać, że rzadko trafiają się tak świetne „romantyczne” thrillery. Znakomita rola Rosamund Pike, genialna intryga, świetne zdjęcia.
4. Europejski akcent czyli Wielkie piękno. Satyryczna wizja europejskich elit Paolo Sorrentino „porywa” widza całkowicie. Żywiołowość montażu, piękno zdjęć, komizm dialogów i wszechobecna dziwaczna symbolika sprawiają, że filmu włoskiego współczesnego wizjonera kina zapiera dech. Dzięki takim obrazom poprzeczka filmowych osiągnięć podnosi się, a widz wie, że warto jest czekać na takie filmy, bo rzadko, ale jednak powstają.
5. Polski akcent w zestawieniu czyli Bogowie. Film, po którego seansie, człowiek cieszy się, że obejrzał polską produkcję i nie musi się zastanawiać, co zmienić, żeby to był film udany oraz wart polecenia bez żadnego ale, żeby dało się słuchać dialogów, by móc się pośmiać i chwilę zastanowić, ale niekoniecznie nad martyrologicznym przesłaniem. To obraz, w którym nic poprawiać nie trzeba. Fajnie jest obejrzeć taki film.
Bonusy:
Detektyw – byłoby oszustwem udawać, że serial ten, z racji tego, że jest „jedynie” serialem, a nie filmem, umyka uwadze podczas robienia rocznego filmowego rozrachunku. Nie umknie, bo najzwyczajniej w świecie trudno jest o nim zapomnieć. Detektyw broni się sam. Od czołówki po ostatnie ujęcie jest to kompletne osiągnięcie serialowego rzemiosła. Muzyka, zdjęcia, dialogi, gra aktorska – po prostu trzeba to przynajmniej raz zobaczyć.
Na dłużej w pamięci zostaną także: Wróg, Locke, Ona, Tylko kochankowie przeżyją, Mapy gwiazd, Wilk z Wall Street, Dallas Buyers Club za męską obsadę, trochę Miasto 44 za odwagę oraz debiutanckie W jego oczach.
Jan Dąbrowski
1. Locke – faworyt. Tom Hardy jest “sterem, żeglarzem, okrętem” całego obrazu. Jego Ivan Locke ma do dyspozycji niewiele przestrzeni, jest to wręcz cały jego świat. Mimo tak małego pola manewru, odnajduje się w nim najlepiej, jak potrafi. Od pierwszych chwil, kiedy towarzyszymy bohaterowi w jego podróży, czujemy się niczym pasażer/obserwator. Poznajemy Ivana, trzymamy za niego kciuki. Jego motywacje (nieco egzotyczne w dzisiejszych czasach) wyróżniają go, a przebieg wydarzeń wciąga bez reszty. Magia kina: film o człowieku w samochodzie, niby pozbawiony akcji, w dodatku z jednym aktorem. A jednak ten jeden aktor potrafi uwieść widza – choćby samym tylko, niesamowicie charyzmatycznym głosem. Świetnie dobrana muzyka tworzy tło, które wespół z partiami mówionymi tworzą utwór, który bez problemu można polecić jako słuchowisko. Każdy kolejny seans/odsłuch to wyjątkowo udane 1:25 h.
2. Zaginiona dziewczyna – David Fincher w dobrej formie. Rozkręcający się z zegarmistrzowską precyzją film, gdzie “nic nie jest tym, czym się wydaje.” Dobór aktorów, oprawy audiowizualnej i odpowiednio długi seans – wszystko skrojone idealnie. Nic nie odstaje, niczego nie brakuje. Po nieszczególnym Social Network ( i epizodycznym romansie z Lisbeth Salander) reżyser pokazuje, że trzyma poziom, a nazwisko Fincher nadal jest solidną marką, która od dwudziestu lat kreuje emocjonującą rozrywkę na wysokim poziomie.
3. Bogowie – pierwszy raz dochodzi do sytuacji, kiedy w ciągu roku pojawia się tyle udanych, solidnych polskich filmów. Nigdy nie byłem w sytuacji, gdzie w ciągu jednego miesiąca jestem w kinie na trzech polskich filmach i z każdego seansu wychodzę pozytywnie zaskoczony. Film Palkowskiego najpełniej symbolizuje moje zdziwienie: kino chwilami niemal superbohaterskie z zawadiacką, charyzmatyczną postacią Religi, który bez pardonu toruje drogę do postępu przy użyciu wszystkich dostępnych metod i środków (choćby z “Jadzią”). Bardzo dobry drugi plan, klimat i wysoki poziom techniczny, umiejętne budowanie napięcia i dobry scenariusz. 2014. rok rokiem renesansu polskiego kina.
4. Tylko kochankowie przeżyją – wszystko to, co najbardziej lubię u Jarmuscha + niesamowita oprawa muzyczna. Niezapomniana wizyta w kinie. Dodatkowym atutem jest fakt, że kamerzysta (najbardziej leniwa osoba w ekipie Jima Jarmuscha) bierze sprawy w swoje ręce. Filmowi trzeba poświęcić trochę uwagi, lecz odpłaca się z nawiązką. Warto.
5. Grand Budapest Hotel – kino pocztówkowe w najlepszym znaczeniu. Anderson czaruje, widz siedzi oczarowany. Ogrom pracy włożony w szczegóły budzi zachwyt, przy czym sam obraz przeżywa się niezwykle lekko. Uroczy, niegłupi. Wart uczczenia dyskusją (i herbatą z konfiturami).
Wyróżnienie:
Detektyw – przygnębiający niczym słotny dzień, zindustrializowany krajobraz, zaniedbane podwórka. Przydomowe siedliska patologii. Pełnokrwiści, intrygujący bohaterowie, zręcznie poprzeplatane wątki. Osiem godzin gęstego jak smoła klimatu zadymionych pomieszczeń, brudnych spraw, o których nikt nie lubi mówić. Przednie aktorstwo i dialogi. Bardzo powtarzalny, przede wszystkim ze względu na niezwykły nastrój i kunszt w kreowaniu świata, wyśmienite kadrowanie i dobór muzyki. Wysoka półka.
Karol Barzowski
1. Begin Again – uwielbiam takie momenty – film, na który w ogóle nie czekam, okazuje się być jednym z moich ulubionych. Poza tym zawsze doceniam sytuację, w której dany tytuł zachwyca mnie pomimo swojej ewidentnej skromności. Begin Again, mając niewielkie aspiracje i jeszcze mniejsze narzędzia, prowadzi do czegoś wyjątkowego w swojej prostocie. To takie małe kino, które okazuje się być wielkie. Feel-good movie, niepotrzebujący Jamesa Browna, feeri kolorów i deszczu lukru spływającego na bohaterów. Co tu dużo gadać – w Begin Again zakochałem się od pierwszego obejrzenia. Mamy tu do czynienia z filmem, który wykorzystuje klisze i schematy, aby przerobić je na własną modłę i zrobić z nich coś nowego. Niby nic wielkiego, a jednak działa cuda. Naprawdę małymi środkami twórcy docierają do sedna sprawy. Rzucają na widza urok, pozwalają się totalnie wyłączyć i chłonąć tę, w gruncie rzeczy, bardzo prostą, historię. Film minął mi tak szybko jak teledysk do ulubionej piosenki. Przy pojawieniu się napisów końcowych pierwsze, co chciałem zrobić, to wcisnąć „replay”. Piękna niespodzianka.
2. Her – chyba najbardziej niebanalny film roku, a z drugiej strony, niesilący się na tę oryginalność. Wszystko tu wypada jakoś naturalnie – nawet wizja przyszłości sprawia bardzo realistyczne wrażenie. Ona została zrealizowana tak, że zamiast sc-fi i rozważań na temat sztucznej inteligencji, mamy właściwie klasyczną historię miłosną. Smutną, gorzką, jakby zamgloną przez znak nowych, samotnych czasów. Świetny Joaquin Phoenix, Scarlett Johansson w niezwykłej roli i urocza Amy Adams dopełniają dzieła. No i ta piękna końcówka, w której na ciemnym niebie pojawia się jakby promyk nadziei. Cudne.
3. Guardians of the Galaxy – teoretycznie ten film w ogóle nie powinien mi się podobać. Ani komiksy, ani sam Marvel, ani tym bardziej science-ficton to nie do końca moja broszka. Jasne, oglądam, lubię, czasem bardziej, czasem mniej, ale zasadniczo nie robi mi się gorąco, gdy w kinie ma się pojawić kolejna taka historia. Guardians of the Galaxy zacząłem oglądać trochę z obowiązku, ale wciągnęło mnie to bez reszty właściwie już od pierwszej sceny. Wreszcie Marvel, w którym najważniejsza jest czysta rozrywka i pewna zabawa wyjściowym materiałem. Bezpretensjonalna superprodukcja okraszona świetnymi występami aktorskimi i przemyślaną, od razu wpadającą w ucho ścieżką dźwiękową. Czego chcieć więcej?
4. Wilk z Wall Street – mógł być skończonym arcydziełem, filmem, o którym uczyliby się studenci filmówek z przyszłości przedstawionej w Her. Nie wszystko tu wyszło tak, jak powinno (a raczej „mogło”), ale bez względu na to jest to film wybitny, dowodzący, że staruszek Scorsese na emeryturę jeszcze się nie wybiera. Mało tego – on przeżywa chyba swoją drugą młodość. Wilk…, choć opowiada o czasach sprzed kilkudziesięciu lat, ma w sobie całe pokłady współczesnej, wręcz młodzieńczej werwy. To tempo, te dialogi, ci aktorzy… Trzy godziny mijają, jakby była to chwila, a po seansie głowa sama kłania się przed 72-letnim mistrzem.
5. Zaginiona dziewczyna – długo czekałem na ten film i nie zawiodłem się. Gone Girl jest niejednoznaczny – mroczny i nieprzyjemny, a jednocześnie groteskowy, chwilami zabawny… Wszystko przesiąknięte jest charakterystycznym fincherowskim stylem, a Ben Affleck i odkryta w tym filmie na nowo Rosamund Pike tworzą naprawdę świetny portret małżeństwa na skraju rozpadu. Gdyby wziąć pod uwagę samo opowiadanie historii, może i najlepszy tytuł w ubiegłorocznej stawce.
Tuż za: The Grand Budapest Hotel, Inside Llewyn Davis, Philomena, Miasto 44, Bogowie, Boyhood, Nightcrawler, Dallas Buyers Club, August: Osage County.
Rafał Oświeciński
1. Boyhood – najbardziej szczery i bezpretensjonalny kawał kina. Nie przegadany, nie mędrkujący. Uczciwy wobec siebie – nie udaje niczego czym nie jest, wszelkie refleksje pozostawia mimochodem. Można w nim znaleźć kawałek samego siebie, co w tym przypadku nie będzie oczywiście niczym niesamowitym, bo to w końcu film o zwykłości. I nawet jeśli konstatacja jest banalna (“życiem rządzą przypadki”), w sumie nic oczyszczającego i nic rewolucyjnego Linklater nie proponuje, a przy tym jest tu zero efektownego eskapizmu, a blisko nudnej rzeczywistości bez konkretnej fabuły, to… ja to kupuję w całej okazałości. Wiem, że większą rolę odgrywają tu emocje, które tym samym spychają na dalszy plan analityczne rozkminy, jednak lubię ten stan. Bardzo wartościowy film, bardzo niebanalny, nawet jeśli opowiada w sumie o banałach życia codziennego.
2. Wilk z Wall Street – soczyste, błyskotliwe, odważne. Siła pojedynczych scen, żywych dialogów, wybornego aktorstwa, pomysłowej reżyserii i treści z wyjątkowo trafną puentą – wszystko ma Wilk, a inni tego nie mają. KROPKA. To inteligentna komedia, która bawi się de facto tragedią. Dlatego takie dobre. Dlatego telefon Belforta do potencjalnego klienta może i wzbudza wesołość, ale łatwo zauważalne jest to drugie dno, które tyczy się mojej, twojej, naszej łatwowierności, naiwności. Padam przed Scorsese na kolana.
3. Ona – w porównaniu do Wilka… – skrajnie odmienne doświadczenie. Film Jonze jest jednak intymniejszy, skupiony na bardzo osobistych emocjach, na delikatnej obserwacji społecznych fetyszy bazujących na nowych technologiach. Bo technologia w Her to remedium na wiele bolączek, problemów, oczekiwań. I w korzystaniu z tego typu recept nie ma w tym ani grama sztuczności czy banału – to wygodne, wdzięczne, a gdy mówi głosem Scarlett to, co chciałbym usłyszeć, dokładnie w ten sposób, jaki oczekuję… bezcenne. Smutne wnioski, prawdziwe uczucia. Bez krzywego zwierciadła. Tym bardziej smutne, że nieprzesadzone, mało efektowne. Ot, oswajana powoli rzeczywistość, której jestem – świadomie – uczestnikiem. Jak dobrze obejrzeć film, który nie jest zagadany, który umie operować milczeniem, niedopowiedzeniem, który nie moralizuje, nie napina się na wyciąganie wniosków. Cud celuloidowy.
4. Locke – film o prawdziwym męstwie? O odwadze, honorze, odpowiedzialności i stawianiu czoła najtrudniejszym decyzjom, co do efektu których nie ma i nigdy nie będzie miało się pewności? Wszystkiego po trochu w tym skromnym, rasowym moralitecie o tym, co się w życiu może nagle spieprzyć permanentnie. Intensywne jak diabli 1,5 godziny z jednym aktorem w jednym pomieszczeniu. Wybitny Hardy.
5. Strażnicy galaktyki – moje pokolenie miało Star Wars, Indianę, Aliena czy Predatora, a druga dekada XXI wieku na pewno będzie miała twarz Starlorda i jego bandy. Najlepszy blockbuster od czasów The Avengers, przy którym w cieniu chowają się inne komiksy. Wszystko w nim fajne, pozytywne i z dużym potencjałem na tzw. replay value (co skutkowało u mnie już 3 seansami).
Bonus:
True Detective – najbardziej filmowy wśród seriali. Esencjonalne doświadczenie filmowe. Najbardziej intrygujący, najlepiej zagrany, sfotografowany. Gdybym miał go umieścić w powyższym topie, to bezapelacyjnie na samym szczycie. Wybitna rzecz.
Grzegorz Fortuna
1. Godzilla – wirus w systemie kina wakacyjnego; blockbuster, który kompletnie olewa zasady rządzące blockbusterami i w pełnej krasie prezentuje autorskie podejście reżysera Garetha Edwardsa. Dzięki temu ludzie to w Godzilli malutkie żuczki, które bez przerwy potykają się o własne odnóża, podczas gdy tytułowy potwór urasta do rangi jednego z Wielkich Przedwiecznych. Gdyby Lovecraft był optymistą, napisałby taki scenariusz.
2. Alleluia – trzeci pełnometrażowy horror o miłości (i samotności) w karierze Du Welza i jak na razie największa petarda w jego dorobku. Ohydna, nieprzyjemna, ciężka w odbiorze (ale jednocześnie oczyszczająca) spirala liryzmu i okrucieństwa, która powoduje, że nie ma czasu na podnoszenie szczęki z podłogi.
3. Lego Przygoda – wulkan kreatywności, który jest przy okazji całkiem niegłupią dystopią. No i Lego Batman. Jak można nie kochać Lego Batmana?
4. Babadook – horror o tym, że jeśli nie można czegoś pokonać, to należy to oswoić. Ze wspaniałe zaplanowaną strukturą narracyjną, diabelnie przewrotnym finałem i całą masą nawiązań, które nie są tylko pustymi cytatami.
5. Blue Ruin – kino zemsty z bohaterem, który kompletnie nie nadaje się na mściciela. Sposób prowadzenia poszczególnych scen przyprawia o gęsią skórkę, a sama opowieść po prostu łamie serce.