ŻÓŁTA CEGLANA DROGA #4
Nastał ten okres, w którym wszystko jest piękne, pozytywne i familijne, stoły suto zastawione, a wypady na świąteczne zakupy przyjemnie integrujące. Ba, nawet rodzinne seanse filmowe zamiast frustracji rozbieżnością gustów dostarczają wspaniałych przeżyć. W szczególności gdy Kevin daje wycisk włamywaczom-partaczom, John McClane śmieje się Hansowi Gruberowi prosto w jego niemiecką twarz, a George Bailey pokazuje wszystkim, że warto kochać innych ludzi, bo to się zawsze dobrze skończy. No, powiedzmy…
Nie mam wywrotowych poglądów dotyczących świąt Bożego Narodzenia, choć okres ten interesuje mnie przede wszystkim jako możliwość lekkiego wyhamowania i zrobienia jakiegoś mało sensownego rachunku sumienia lub bilansu zysków i strat, by wejść odrobinę bardziej świadomie w nowy rok. Nie odczuwam już tej świątecznej atmosfery, którą idealizują i mitologizują amerykańskie i coraz częściej polskie filmy, ale nie mam nic przeciwko kolejnej okazji do spotkania z bliskimi. Nie uważam również, żeby to było coś złego, że rodzinnie, że pozytywnie, że z postanowieniami i nadmiernym jedzeniem, że z wysłuchiwaniem porad, narad i dygresji. Sądzę, że to dość oczywiste, że w zależności od podejścia i liczby przeżytych grudniów święta stają się same w sobie mniejszą lub większą iluzją – takim filmem, który idealizuje i mitologizuje, którego gatunku często nie jesteśmy w stanie wybrać, a który ogląda się z niejaką przyjemnością, mimo że aktorzy ograni, fabuła przewidywalna, a o pracy reżysera nie można powiedzieć wiele dobrego. W tym miejscu na scenę wkraczają fikcyjny George Bailey i rzeczywisty Frank Capra, a ja chciałbym skierować ten felieton w stronę pewnego filmu.
Kojarzycie To wspaniałe życie? Ten korzystający z rozwiązań zawartych w Opowieści wigilijnej Dickensa film z 1946 roku, opowiadający o prostym, małomiasteczkowym chłopaku, który nie mógł wyrwać się ze swego sennego Bedford Falls, zaczął więc pomagać wszystkim, tylko nie sobie, co po pewnych dramatycznych wydarzeniach dało mu miano „najbogatszego człowieka w mieście”? Otóż To wspaniałe życie to mój ulubiony film. Dosłownie. Gdyby ktoś mnie poprosił o sporządzenie listy top 5, top 10 czy top 20, miałbym spore problemy z wyborem jednych tytułów i pominięciem innych, ale na pytanie o najlepszy film zawsze mam gotową odpowiedź: To wspaniałe życie. Powodów jest mnóstwo – bo wpisuje się w mój światopogląd, bo prawi o zacnych wartościach, bo jest fantastycznie nakręcony, zagrany i wyreżyserowany. Bo zawsze chciałem być George’em Baileyem swego życia, albo chociaż naiwnym Clarence’em o „ilorazie inteligencji królika i wierze małego dziecka”, ale w rezultacie stawałem się często Henrym Potterem, zawistnym i małostkowym jegomościem, który służy w filmie za antagonistę. C’est la vie, ale w końcu kino jest też po to, by odnajdywać w nim lepsze wersje samych siebie. To wspaniałe życie ma taką moc; to film niezwykły, wielowymiarowy i… zdecydowanie bardziej gorzki niż słodki.
Od jakiegoś czasu fascynują mnie wszystkie mity narosłe wokół arcydzieła Capry, czyniące z tego filmu prostą i naiwną świąteczną historyjkę ku pokrzepieniu serc i wylewaniu łez wzruszenia.
W gruncie rzeczy 90% Tego wspaniałego życia to dramat o pechu, rozczarowaniu i ludzkiej ułomności, przetykany jedynie raz na jakiś czas pozytywnymi scenami, które u widza wywołują uśmiech i wzruszenie, jednakże protagoniście coraz bardziej uniemożliwiają spełnianie marzeń. Grany przez Jimmy’ego Stewarta George Bailey zostaje zmuszony przez los do bycia biernym obserwatorem własnego życia, człowiekiem będącym w stanie reagować jedynie na efekty poczynań innych oraz odzierającym samego siebie z kolejnych młodzieńczych fantazji. Chciał podróżować po świecie i mieszkać w drogich hotelach, skończył z czwórką dzieciaków w domu rozpaczliwie wymagającym remontu. Pragnął zostać architektem, zachwycającym swymi pracami ludzi, ale ostatecznie pozostało mu hobbystyczne budowanie modeli. Capra piętrzy przed nim przeszkody i nie owija w bawełnę, poddając krytyce całe Bedford Falls. Pokazuje, tak jak we wcześniejszych filmach, że inteligentnych, myślących i współczujących ludzi dzieli bardzo cienka granica od wybuchów bezinteresownej złości, emocjonalnej frustracji czy stania się częścią agresywnego, bezrefleksyjnego tłumu, który nakręca się samym tylko swoim istnieniem.
Kiedyś patrzyłem na To wspaniałe życie inaczej, ale dzisiaj wiem, że wizja Capry jest niezwykle trafna. Wystarczy włączyć wiadomości telewizyjne, przejrzeć nagłówki gazet lub poczytać portale informacyjne. Z tego względu kocham ten film jeszcze mocniej – właśnie dlatego, że nie unika brzydoty, że łączy smutek z radością, rozczarowanie ze spełnieniem, dotkliwe porażki z mikroskopijnymi sukcesami, które napędzają człowieka z dnia na dzień. Kocham szczególnie hurraoptymistyczną, wyidealizowaną końcówkę, do której Capra starannie prowadzi widza od pierwszych sekund, a która dała mu sposobność, by pokazać świat nie takim, jakim ten jest w rzeczywistości, lecz jakim powinien według niego być. Dla Capry, włoskiego imigranta, który stał się symbolem amerykańskiego snu, To wspaniałe życie było pewnym podsumowaniem kariery pełnej wzlotów i upadków, nawet jeśli w momencie pracy na planie nie był tego w pełni świadom.
Nie nakręcił już później żadnego naprawdę dobrego filmu, w latach 50. kablował na kolegów z Hollywood do komisji McCarthy’ego, zaczął wpadać w paranoję, że wszyscy chcą go oszukać. Napisał także autobiografię, która miała być początkowo rozliczeniem z mitem amerykańskiego snu, ale na skutek próśb i namów przyjaciół oraz wydawców zmienił tekst, potwierdzając ostatecznie własny, krzywdzący go mit, którego zasadności nigdy nie był w stanie zrozumieć. On, zagorzały republikanin, który nie wierzył w reformy Roosevelta, stał się wraz ze swoimi subtelnie krytycznymi wobec amerykańskiego społeczeństwa filmami symbolem „Nowego Ładu”. On, który czuł się zawsze gorszy od rodowitych Amerykanów, zaczął im dawać nadzieję i inspirację, bo tego chcieli, głosując swoimi portfelami na jego komedie i filmy obyczajowe, niekoniecznie niejednoznaczne dramaty o ludzkiej ułomności.
Mimo wszystko Capra zawsze wierzył w pojedynczego człowieka, stawał się więc automatycznie swoimi bohaterami – Deedsem, Smithem, Doe’em, Baileyem – nawet jeśli tylko we własnej głowie, bo w rzeczywistości, w obawie przed zapomnieniem, musiał grać wyznaczone mu role.
Właśnie dlatego To wspaniałe życie ma ciągle tak wielką moc – ze względu na zapełniających kadry ludzi, irytujących, pięknych i jednocześnie tragicznych w swoich zaletach i słabościach. Tak, zmieniająca kierunek o 180 stopni końcówka to potęga kina, ale nie byłoby jej w takiej formie bez wcześniejszych stu minut trafnych społecznych obserwacji reżysera, bez jego świadomego pogłębiania zrozumienia oraz empatii widza do tych postaci. Capra znajduje się w każdym kadrze tego filmu. Jest włoskim imigrantem Martinim, który otrzymuje od pięknych i przyjaznych Amerykanów nowiutki dom. Jest bogatym i nie mającym władzy w nogach Potterem, próbującym w pragmatyczny i wykalkulowany sposób uzyskiwać władzę nad innymi. Jest wreszcie Baileyem, mężczyzną, który nie mógł wytyczyć własnej życiowej ścieżki, postanowił więc pokazywać innym, w jakim kierunku warto podążać. Jest, nie był, ponieważ To wspaniałe życie jeszcze długo nie zniknie z masowej świadomości widzów, mimo że nie wszyscy dostrzegają gorzki i – dla mnie przynajmniej – trudny czasami do przyswojenia wydźwięk filmu. Mimo że sam Capra nie był w rzeczywistości człowiekiem, którym zawsze chciał być.
Owszem, To wspaniałe życie jest iluzją. Ale w takim samym stopniu, w jakim iluzją był Frank Capra, w jakim iluzją jest samo kino, pozwalające przeżywać i wyrażać emocje, których nie jesteśmy często w stanie przeżywać lub wyrażać w „normalnym świecie”. Jeśli więc już traktować ten film jako świąteczny klasyk, to najlepiej poprzez przyjęcie wszystkiego, co ma do zaoferowania. Poprzez otwarcie się na propagowane w nim cenne wartości, z których można utkać jakieś noworoczne postanowienie albo przynajmniej skupić się na tym, co było, czego nie było, i co mogło być, ale się nigdy nie wydarzyło. A także poprzez dostrzeżenie zawartych w Tym wspaniałym życiu przestróg przed negatywnością pewnych czynów i reakcji, które prowadzą do odnoszenia się do drugiego człowieka nie jak do człowieka, lecz przeciwnika, wroga czy nawet zwierzęcia. To oczywiste, że na dłuższą metę jest to niemożliwe, bo czasami dzieli nas po prostu zbyt duża przepaść, ale skoro święta to iluzja, dlaczego by chociaż na kilka dni nie stać się świadomie jej częścią, tak jak w ciemnej sali kinowej czy w trakcie rodzinnego domowego seansu?
Czego i wam, i sobie życzę. Oprócz kolejnego/pierwszego seansu Tego wspaniałego życia, ale to chyba oczywiste.
Wesołych świąt!
Napisz prywatnie do autora.
korekta: Kornelia Farynowska