ARMIA UMARŁYCH albo jak ZACK SNYDER sięgnął dna
W tekście znajdują się fragmenty zdradzające istotne elementy fabuły filmu.
Zack Snyder nie daje o sobie zapomnieć. Zaledwie trzy miesiące temu na platformę streamingową HBO trafiła reżyserska wersja Ligi Sprawiedliwości, wypuszczona pod naporem kampanii zorganizowanej przez najbardziej oddanych fanów autora Człowieka ze stali. Armię umarłych można więc odczytać jako coś w rodzaju prezentu, bonusowej nagrody – od Snydera dla jego miłośników. Dwuipółgodzinny, wysokobudżetowy zombie movie, zrealizowany pod egidą Netfliksa, z niemalże całkowitą swobodą artystyczną. Jestem pewien, że najbardziej hardkorowi fani Snydera musieli być podczas oglądania tego filmu wniebowzięci. Dla reszty była to najprawdopodobniej droga przez mękę.
A nie zaczęło się nawet tak źle. Stylowa sekwencja montażowa pod napisy początkowe, przypominająca pierwsze minuty Watchmen, w tle ironicznie wykorzystany cover słynnej, uroczo kiczowatej piosenki „Viva Las Vegas”. Interesujący pomysł na połączenie zombie i heist movie, profesjonalna, bardzo różna pod względem motywacji oraz charakterów ekipa, przywodząca na myśl kosmicznych Marines z Obcego – decydującego starcia Jamesa Camerona, zombie tygrys, zombie koń, a nawet zombie jeżdżący na zombie koniu – mogło być naprawdę nieźle, a przynajmniej nieschematycznie i oryginalnie.
Do akcji wkroczył jednak Zack Snyder – prawdziwy człowiek demolka aspirujący do miana filmowego „autora”. W przypadku Armii umarłych nie tylko reżyser, ale również współscenarzysta, producent oraz, po raz pierwszy, operator kamery. Snyder panował więc na planie właściwie niepodzielnie, pełniąc jednocześnie niemalże wszystkie najważniejsze funkcje (brakowało tylko, żeby własnoręcznie skomponował soundtrack). Być może to właśnie w tej jednoosobowej hegemonii upatrywać należy najważniejszej przyczyny artystycznej porażki Armii umarłych. Lubię wyobrażać sobie Zacka Snydera jako nowe, nieco bardziej rozrywkowe wcielenie Michaela Cimino – cierpiącego na chroniczny przerost ambicji reżysera, którego na dno ciągnie pompatyczna, megalomańska wizja. Czy sam reżyser postrzega siebie w podobnych kategoriach? Nie wiem. Na pewno wysokie mniemanie mają o nim jego współpracownicy, którzy w półgodzinnym, zrealizowanym dla Netfliksa dokumencie-reportażu z planu Armii umarłych mówią o twórcy 300 w samych superlatywach. Miejscami wypada to po prostu niezręcznie i groteskowo – jak chociażby w przypadku Omariego Hardwicka, który ni stąd, ni zowąd zaczyna rozwodzić się nad „duszą poety” (to nie żart!) drzemiącą w ciele Snydera. To właśnie dzięki niej, przynajmniej zdaniem aktora, reżyserowi udało się wzbudzić empatię względem brutalnie mordowanych zastępów zombie.
Podobne wpisy
I tym sposobem docieramy do jednego z największych problemów nowego projektu Snydera. Armia umarłych jest filmem „pękniętym”, rozerwanym pomiędzy czystą rozrywką a nieznośną powagą bijącą z części scen. Cierpi na dokładnie ten sam problem co nieszczęsna Liga Sprawiedliwości: jest nieintencjonalnie groteskowa, a co za tym idzie – dezorientująca, miejscami wręcz nieprzyjemna w odbiorze. Takie wrażenie można odnieść chociażby podczas oglądania absurdalnej sceny śmierci Cruz (Ana de la Regura). Najpierw bohaterka uzewnętrznia się przed postacią Dave’a Bautisty, mówi o swoim skrzętnie skrywanym uczuciu i planach na przyszłość. Chwilę później nie żyje – zombie wykręca jej głowę o 180 stopni i trudno zareagować na to wydarzenie inaczej niż drwiącym, a jednocześnie dość niekomfortowym uśmiechem. Takie rozwiązanie sprawdziłoby się może w samoświadomej parodii albo pastiszu gatunku, czymś na kształt Wysypu żywych trupów Edgara Wrighta. Tymczasem w konwencji narzuconej przez Zacka Snydera podobne sceny serwowane są całkiem poważnie – właśnie zginęła istotna, pozytywna bohaterka i jej śmierć powinna (przynajmniej w teorii) oddziałać na emocje widza w określony sposób. Efekt? Wyjątkowo kłopotliwy dysonans poznawczy.
Na Armii umarłych ciążą zwłaszcza te patetyczne, „emocjonalne” fragmenty. Sporym problemem jest relacja Scotta Warda (Dave Bautista) z córką (Ella Purnell). Okraszona żenującymi dialogami o zapiekankach z tofu, wyciągana na pierwszy plan w bardzo dziwnych, rozbijających napięcie momentach, napisana po macoszemu, po linii dosłownie najmniejszego oporu (trauma po śmierci żony/matki i rozpadzie rodziny). Bohaterowie nie potrafią ze sobą rozmawiać, ale przyczyną nie jest konflikt fabularny, lecz indolencja scenarzystów, którzy zamiast ludzi powołali do życia tekturowe, lekko zarysowane modele – jak coś tak sztucznego i schematycznego ma w jakikolwiek sposób poruszyć widza? I po co w ogóle filmowi Zacka Snydera taki ciężar emocjonalny? To zbędny, niepotrzebnie wydłużający metraż balast, z którego należało zrezygnować, najlepiej na rzecz bezpretensjonalnej, postmodernistycznej rozrywki – bo tym Armia umarłych jest w swoich szczytowych momentach.
W kwestii samych zombie film Snydera nie ma zbyt wiele nowego do powiedzenia. Owszem, wprowadza na scenę tak niesamowite nowinki jak zombie tygrys i zombie koń. To jednak tylko fasada: błyszczące, efekciarskie gadżety, z których Snyder nie robi właściwie żadnego praktycznego użytku. Jeżeli zaś chodzi o prymitywną społeczność uformowaną przez zombie – nie jest to nic specjalnie nowego, a tym bardziej zachwycającego. Bliźniaczy koncept wykorzystał wcześniej chociażby George A. Romero w Ziemi żywych trupów (swoją drogą – z podobnie mizernym skutkiem) albo Robin Aubert w Wygłodniałych. Trudno więc zgodzić się z Omarim Hardwickiem, który we wspomnianym już dokumencie o Armii umarłych mówi, że najnowsze dzieło Snydera jest „najlepszą analizą zombie, jaką kiedykolwiek widział”. Najwyraźniej horror nie należy do jego ulubionych gatunków filmowych.
Ostatnie kilkadziesiąt minut Armii umarłych to równia pochyła. Absurd goni tu absurd, a kulminacją jest helikopter rozbijający się na tle eksplodującej bomby atomowej. W poprzednim felietonie poświęconym reżyserowi Sucker Punch pisałem, że jego autorski styl „ewoluował w dziwnym, niepożądanym kierunku, zbliżając się niebezpiecznie do autoparodii”. Jeżeli w Lidze sprawiedliwości Snyder jeszcze balansował na granicy, to w Armii umarłych po prostu rzucił się w otchłań, tworząc ciężkostrawną, wysokobudżetową papkę – miszmasz błędnych decyzji artystycznych i frustrujących zabiegów fabularnych. A zatem, jeżeli pewnego dnia najdzie was ochotę na zombie movie zrealizowane przez Zacka Snydera, to błagam: zróbcie sobie przysługę i sięgnijcie po Świt żywych trupów.