LIGA SPRAWIEDLIWOŚCI ZACKA SNYDERA. Recenzja wyczekiwanego widowiska
Nieco surrealistycznym wydaje mi się fakt, że właśnie zaczynam pisać recenzję filmu Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera. Mitycznego projektu, który przez lata żył jedynie w snach najwierniejszych fanów reżysera. Ten tekst nie będzie jednak skupiał się na fenomenie tzw. Snyder Cut. Tym, którzy o nim nie wiedzą i chcieliby ten stan zmienić, polecam mój artykuł (KLIK) poświęcony projektowi. Tym, którzy nie widzą potrzeby, by wiedzieć, wyjaśniam: to oficjalny sequel filmu Batman v Superman: Świt sprawiedliwości i wyłącznie jako taki będzie traktowany w poniższej recenzji.
Po śmierci Supermana – wydarzeniach przedstawionych w wyżej przywołanej produkcji z 2016 roku – Ziemia staje się łatwym celem dla kosmicznego tyrana Darkseida, który wysyła swojego sługę, Steppenwolfa, by ten podbił dla niego kolejną planetę. Zadanie okazuje się jednak tylko pozornie pozbawione trudności, bo Batman (Ben Affleck) i Wonder Woman (Gal Gadot) werbują grupę metaludzi – Aquamana, Cyborga, Flasha (kolejno: Jason Momoa, Ray Fisher, Ezra Miller) – by wspólnie odeprzeć kolejną pozaziemską inwazję. Szybko przekonują się jednak, że bez Supermana (Henry Cavill) może być to niemożliwe…
Podobne wpisy
Co chciałbym podkreślić już na wstępie, film absolutnie nie wytrzymuje porównania z poprzednimi odsłonami serii Zacka Snydera. Brakuje mu zarówno rozmachu Człowieka ze stali, jak i klimatu Batman v Superman. Dwa wymienione tytuły ciekawie łączyły mitologię superbohaterską z mocnym osadzeniem w rzeczywistości, Liga Sprawiedliwości skupia się na pospiesznym rozwijaniu uniwersum i efektownej przygodzie. Mimo gargantuicznych prawie czterech godzin materiału mało tu miejsca na oddech. Całość mija błyskawicznie, co oczywiście trudno nazwać minusem (przeciwnie – zrobiło na mnie szczere wrażenie), ale wciąż film nie straciłby na wycięciu kilku niepotrzebnych albo po prostu gorszych scen (cały dokręcony w 2020 materiał mógłby równie dobrze nie powstać, wyraźnie odstaje od reszty – klimatem, realizacją, nawet wyglądem Afflecka), a za to zyskał przy dodaniu kilku skupiających się na bohaterach (np. interakcje Diany z Bruce’em czy Alfredem wypadają naprawdę świetnie).
Protagoniści co prawda dzielnie niosą ten film na barkach (kapitalny powrót Supermana!), ale większa w tym zasługa niezwykle udanie zebranego zespołu aktorów niż samego scenariusza. Podobnie główny antagonista; nie ma tu mowy o odpowiedniej motywacji w duchu tej Generała Zoda czy charyzmie, którą pochwalić się mógł Lex Luthor. Dodatkowo Steppenwolf jest jednym z wielu przykładów kiepskiego CGI, z którym również niestety zmaga się produkcja. Nie przeszkadza to jej jednak w dostarczeniu emocjonujących i efektownych sekwencji akcji, szczególnie w ostatnim akcie filmu. Dobry soundtrack Thomasa Holkenborga staje się świetny, kiedy kompozytor sięga po utwory z Człowieka ze stali i Batman v Superman (tylko gdzie wyparował motyw Batmana z tamtego filmu?).
Ostatecznie jednak, chociaż łatwo wypunktować rażące mielizny Ligi Sprawiedliwości Zacka Snydera, to trudno mi też nazwać ją filmem nieudanym. To cztery godziny (cztery godziny!) materiału, który nie nuży, angażuje i cieszy bohaterami oraz ich interakcją, często humorem, przeważnie też akcją.
Dosyć paradoksalnie, mam wrażenie, wersja kinowa z 2017 roku została zabita przez przesadną kontrolę ze strony studia, a ta Zacka Snydera straciła nieco przez jej całkowity brak. Wyraźnie są tu momenty i pomysły, przy których ktoś powinien zahamować tego nieznającego często umiaru twórcę.
Jeśli lubicie kino Snydera, to bez zastanowienia sięgnijcie po recenzowany tu film. Jeśli nie, to seans raczej tylko umocni waszą niechęć do jego stylu.