ZIEMIA ŻYWYCH TRUPÓW. George A. Romero kolejny raz opowiada o świecie opanowanym przez zombie
Tekst z archiwum film.org.pl.
Historia Żywych Trupów zaczęła się w roku 1968 głośną Nocą żywych trupów. Film przedstawiał przerażającą wizję świata opanowanego przez powstające z grobów trupy, a akcja skupiała się na grupie ludzi odpierającej atak krwiożerczych zombie. 10 lat po dość niespodziewanym sukcesie horroru pojawiła się kolejna część – Świt żywych trupów, gdzie kilkoro żywych zabarykadowało się w ogromnym domu handlowym. Kiedy w 1985 roku George Romero zamknął trylogię swoim Dniem żywych trupów, na wiele lat temat ten podejmowany był tylko przez niskobudżetowe horrory z niższej półki (choć i tu pojawiło się kilka perełek – patrz Martwica mózgu i Re-animator).
Dopiero 17 lat później, wraz z premierą Resident Evil, średniej adaptacji kultowej gry, zaczęła się prawdziwa rewolucja. W kolejnym roku pojawił się Danny Boyle ze swoim 28 dni później, które nie tylko “przyspieszyło” zombie, ale przywróciło refleksyjny charakter tego typu opowieści, w znacznym stopniu odświeżając formułę. Następnie pojawił się świetny remake Świtu żywych trupów, po którym na ekrany kin weszła marniutka kontynuacja Resident Evil o niewiele mającym wspólnego z obrazem podtytule Apokalipsa. Zombie zasypały kinowe ekrany, co celnie podsumował Wysyp żywych trupów – znakomita komedia będąca hołdem dla klasycznych filmów o nieumarłych. W tym momencie Romero postanowił wkroczyć z najnowszą częścią swojego cyklu – zapowiedzią nowej trylogii. Jak jego wizja wytrzymała próbę czasu? Jak film prezentuje się na tle ostatnich dokonań Boyle’a, Snydera i Andersona?
Minęła Noc, minął Poranek, minął Dzień. Zombie opanowały cały świat, a nieliczni ocalali chronią się w otoczonych murami miastach. W Ziemi żywych trupów przedstawione jest jedno z nich. Podzielone między bogaczy, mieszkających w wielkim, luksusowym wieżowcu, a żyjących w strasznych warunkach biedaków. Rządzone jest bezwzględną ręka samozwańczego prezydenta Kaufmana (Denis Hopper). Pracujące dla niego uzbrojone grupy poszukują pożywienia i innych materiałów potrzebnych do życia. Jednak jeden z głównodowodzących oddziałami Kaufmana – Cholo (John Leguizamo) buntuje się i porywa opancerzony pojazd – “Dead Reckoning”, grożąc zniszczeniem miasta. Powstrzymać go ma jego poprzednik, eks-dowodzący Riley (Simon Baker), jego brat Charlie (Robert Joy) oraz piękna Snack (Asia Argento). W międzyczasie kontynuowany jest wątek z ostatniej części, gdzie Romero wyraźnie daje nam do zrozumienia, że zombie zaczynają się rozwijać – korzystają z różnych przedmiotów, potrafią się komunikować, itd. Wśród nich wyróżnia się jeden – szybko uczący się, zaskakująco rozgarnięty zombie, który zbiera prawdziwą armię i wyrusza w kierunku pilnie strzeżonej siedziby ludzi.
Nie jest to film zły. Nakręcony został poprawnie, choć bez fajerwerków. Nie ma tu ani szybkiego montażu, ani zbyt wielu wybuchów czy efektów specjalnych, a same zombie “na przekór czasom” poruszają się mozolnie i bez większej drapieżności. Aktorsko nowe dzieło Romero spisuje się naprawdę dobrze – na szczególną uwagę zasługują John Leguizamo oraz Asia Argento. Córka słynnego reżysera jest nie tylko piękna (przypomina Umę Thurman), ale i bardzo utalentowana. Myślę, że gdyby Anderson w roli Alice obsadził właśnie ją zamiast Milli Jovovich, jego Resident Evil oglądałoby się znacznie przyjemniej. Muzyka jest klimatyczna, a zombie zrobione z polotem i mistrzowską precyzją. Także sceny gore robią niezłe wrażenie. Jest też tradycyjnie Tom Savini w niewielkim epizodzie (zombie z maczetą!). Wszystko po staremu, ale jednak nie sposób oprzeć się wrażeniu, że coś jest nie tak. Czego więc zabrakło do szczęścia?
Odpowiedź jest całkiem prosta: klimatu. Oglądając film Romero ani razu nie poczułem choćby cienia strachu, który przecież nieprzerwanie towarzyszył wcześniejszym odsłonom jego zombie movies. Nie podskakiwałem też z przerażenia podczas scen, gdy nagle żywy trup wyłaniał się z ukrycia. Niespecjalnie przejmowałem się też życiem (lub śmiercią) bohaterów, bo scenariusz był na tyle przewidywalny, iż praktycznie od samego początku można było wskazać, która postać przeżyje, a która zostanie pożarta przez zombie. Ziemia żywych trupów jest prawie całkowicie pozbawiona napięcia i niesamowitej atmosfery osaczenia i zagrożenia, jaką może się poszczycić choćby Świt… Snydera. Jest jedynie kilka pojedynczych scen, które potwierdzają kunszt Romero – jak na przykład ujęcie wychodzących z wody zombie. Takich perełek jest jednak zadziwiająco mało, a całość ogląda się bez specjalnego zaangażowania. Pozostaje tylko pytanie: dlaczego? Czy to może wina nasza, widzów, którzy przez ostatnie kilka lat zdążyliśmy się przyzwyczaić do szybkiego, dynamicznego montażu, turbo-zombie i pędzącej bez opamiętania akcji z masą efektownych, pełnych technicznych fajerwerków ujęć? Ale z drugiej strony, przecież oglądając klasyczną trylogię wciąż czujemy ten dreszcz emocji, jaki dawniej towarzyszył seansom. A może to wina Romero, który zupełnie stracił śmiałość, z jaką tworzył poprzednie odsłony i boi się zaszokować widownię czy wywołać oburzenie? Albo producentów, którzy na takie zabiegi nie chcieli mu pozwolić? Nie sposób odgadnąć, po której ze stron leży wina… Szkoda na pewno, że żywe trupy występują w Ziemi… jakby na trzecim planie, z boku fabuły, a plany bohaterów dość namiastkowo biorą pod uwagę istnienie zombie.
Jednak, mimo wszystko, Ziemia żywych trupów mi się podobała. To solidne, dobre kino, chociaż lekko rozczarowujące. Niektórych przestraszy, niektórym choć na chwilę przywróci wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to z niepokojem oglądali Noc żywych trupów, a dla innych będzie to po prostu półtorej godziny dobrego, choć niezobowiązującego kina.