Publicystyka filmowa
Winter is coming. Filmy z KATASTROFĄ KLIMATYCZNĄ w tle
W filmach z KATASTROFĄ KLIMATYCZNĄ w tle, zima nie jest tylko porą roku, a zapowiedzią dramatycznych wydarzeń. Odkryj, co czeka ludzkość!
Najpierw uściślijmy, co w tym zestawieniu w ogóle oznacza „katastrofa klimatyczna”. Z tym pojęciem większość z nas niemal automatycznie łączy najczęściej zlodowacenie albo huragan. Bardzo dobrze. W kinie katastroficznym to sztandarowe motywy, na których twórcy opierają fabuły. Warto jednak nieco rozszerzyć pojęcie klimatycznego końca ludzkości. Armageddon może zostać spowodowany trzęsieniami ziemi, wybuchami wulkanów lub niekontrolowanym wzrostem temperatury. Nasz klimat zależy od wielu czynników, a zdestabilizować go może tak ogromna asteroida, jak i prądy oceaniczne czy nadmierna emisja CO2.
Pomysłów na wszelkie rodzaje katastrof klimatycznych jest sporo, lecz nietrudno zauważyć, że najbardziej twórcy obawiają się nadciągającej zimy. Twórcy Gry o tron wiedzieli, na czym zbić popularność.
Pojutrze (2004), reż. Roland Emmerich
Niespecjalnie przepadam za kinem katastroficznym, zwłaszcza gdy w rolę głównej ofiary wcielają się Stany Zjednoczone. W przypadku Pojutrza również trochę tak jest, lecz akurat do tego filmu mam ogromny sentyment i zawsze go bronię. Może dlatego, że jak na apokaliptyczną superprodukcję, zadziwiająco mało w nim patosu, którym na przykład 2012 tego samego reżysera nadziany jest jak swojski kurczak wątróbką. Pojutrze ma świetnie rozplanowany suspens i nastrojową muzykę.
Postaci nie zajmują się cytowaniem formułek do narodu, a walczą o przetrwanie w nietypowych warunkach (jak statek z wilkami na pokładzie, który wpływa do centrum miasta).
A.I. Sztuczna inteligencja (2001), reż. Steven Spielberg
Już kiedyś chyba pisałem, że Spielberg jest bez wątpienia świetnym reżyserem i zarazem nim wcale nie jest. Używa tanich chwytów, niezbyt przejmuje się logiką, wręcz przedkłada nad nią emocje oraz bazuje na skłonności u widza do wzruszania się cierpieniem dzieci (pamiętacie dziewczynkę w czerwonej sukience z Listy Schindlera?). Sztuczna inteligencja jest filmem wzruszającym, czasami wręcz rozdzierającym, ale powiedzmy szczerze, że działa tak głównie na rodziców małych pociech.
Gdzie w tym całym łzawym sosie ukryła się więc katastrofa klimatyczna?
Twister (1996), reż. Jan De Bont
Kino katastroficzne w starym, dobrym stylu, mimo że nakręcone przez niedoświadczonego reżysera. Niegdysiejszy hit odchodzącej w zapomnienie epoki VHS. Rewelacyjne kreacje aktorskie Billa Paxtona i Helen Hunt. Tak mógłby brzmieć opis dystrybutora na tylnej stronie opakowania po kasecie wideo. Wypożyczyłem ją, kiedy byłem w liceum w osiedlowej wideotece, na tak zwany zapis. Bawiłem się świetnie i tak zostało do dzisiaj. Spadające z nieba twistery wyglądają rewelacyjnie, chociaż postaci przed nimi uciekające już znacznie gorzej. A co ma wspólnego tornado z katastrofą klimatyczną? Potocznie nazywane trąbami powietrznymi leje kondensacyjne, utworzone z szybko wirującego powietrza, których dolna część dotyka ziemi, a górna przyłączona jest do chmury z rodzaju cumulonimbusa, same z siebie globalnie nie zmieniają klimatu.
Zależność jest odwrotna. Efekt cieplarniany, wzrost stężenia CO2 w atmosferze czy innego typu katastrofy, na przykład wybuchy wulkanów, powodują tworzenie się tornad. Świat w Twisterze jest więc naznaczony katastrofą. Tornada to zaledwie forpoczta zmian klimatycznych i końca ludzkiej cywilizacji.
100 stopni poniżej zera (2013), reż. R.D. Braunstein
Najlepsza w całym filmie jest chyba telekonferencja na szczycie, odbywająca się przy brudnym laptopie w jakimś niewielkim pokoju rodem z małej firmy, która na szybko zaadaptowała jedno pomieszczenie na salę obrad. Jeśli Amerykanie tak widzą nasze europejskie centra zarządzania kryzysowego, to jestem w szoku. Sam film jest przejawem katastrofy, ale nie klimatycznej, chociaż o takiej traktuje, lecz technicznej, aktorskiej, fabularnej, montażowej i wszelkiej innej, jaką tylko można wymyślić. A grają w nim całkiem znane nazwiska, chociaż przypominające dzisiaj dramatyczne hibernatusy – John Rhys-Davies i Jeff Fahey.
Najwidoczniej ciężko na emeryturze i bierze się dosłownie wszystko. W 100 stopniach poniżej zera katastrofa klimatyczna dotyka przede wszystkim Europy. Nadciąga nad nią wielka burza, mająca trwać kilka lat, a po jej przejściu z pewnością radykalnie zmieni się klimat – nadejdzie nowa epoka lodowcowa. Skąd my to znamy? Czyżby twórcy pozazdrościli Emmerichowi i zechcieli zrobić własną wersję Pojutrza, oczywiście w stylu komedii i pastiszu? Gorąco polecam tytuł wszystkim miłośnikom plastikowych kul śnieżnych spadających z nieba, no i wszelkiego rodzaju filmowej nieudolności.
Arktyczny podmuch (2010), reż. Brian Trenchard-Smith
Akurat w tym przypadku placówki badawcze są znacznie lepiej wyposażone. I przynajmniej wyglądają na profesjonalne centra obserwacyjno-analityczne. Bo w 100 stopniach poniżej zera przypominały biura na zapleczu sklepu spożywczego. Arktyczny podmuch to jednak film siostrzany dla wcześniej opisywanego przeze mnie „dzieła” pod względem jakkolwiek rozpatrywanej jakości. W tym przypadku nie zaangażowano przynajmniej aktorów znanych kiedyś z całkiem kultowych produkcji. Pod tym względem oszczędzono widzom bolesnego obciachu (aktorom również). Cechą charakterystyczną produkcji jest zupełny brak suspensu.
Rozwinięcie scenariusza zostało sprowadzone do minimum. Właściwie akcja z zamarzaniem świata z powodu dziury ozonowej rozpoczyna się od pierwszych minut.
Geostorm (2017), reż. Dean Devlin
W porównaniu z dwoma poprzednimi filmami ten zadowala przynajmniej pod względem jakości efektów specjalnych. Postaci są zaś do bólu szablonowe. Gerard Butler jest twardy jak skała, ale ma oczywiście wrażliwe serce. Za to jego brat (Jim Sturgess) wydaje się miękki jak legumina, ale tak naprawdę twardnieje im bliżej końca filmu jak skały Kaukazu. Establishment jest standardowo betonowy i bezmyślny, a ludzie już dawno zjednoczyli się w walce o klimat na planecie pod przewodnictwem USA (co jasne jak słońce) i Chin. Tak to jednak w kinie katastroficznym bywa, że ręka człowieka jest ułomna.
I tutaj właśnie twórcy wykazali się niespodziewaną kreatywnością. Wymyślili coś takiego jak Holender, czyli sieć satelitów kontrolujących pogodę i zapobiegających globalnym zmianom klimatycznym, trochę na zasadzie likwidacji objawów, ale na pewien czas bardzo skutecznie. Ułomność tworu człowieka nie polega na wadach zawartych w Holendrze, ale skłonności do korupcji oraz błędów w zarządzaniu. Holender wymyka się spod dotychczasowej kontroli i już jako broń zaczyna niszczycielsko wpływać na pogodę. Całkiem niezły pomysł, nietypowy w porównaniu z innymi tego typu filmami. Aż żal, że nie posłużyło to do zrobienia mocnego kina sensacyjno-katastroficznego, tylko ckliwego gniota z czarno-białym światem, złymi politykami i superbohaterskim ideałem ojca (mam na myśli Butlera), którego od śmierci ratuje Meksykanin. Cóż za ukłon w stronę uciśnionych przez Trumpa.
Meteoryt (1979), reż. Ronald Neame
Co to byłby za dobry film, gdyby twórcy Armageddonu choć trochę zainspirowali się klimatem i strukturą fabuły Meteorytu! Przedstawiona tutaj wizja uderzenia w Ziemię gigantycznego meteorytu jest dużo poważniejsza, a zarazem paradoksalnie mniej patetyczna. Meteoryt zaczyna się trochę jak Star Trek. Narrator zachwyca się ogromem kosmosu i zachodzącymi w nim zjawiskami. Szczególnie interesujące wydają mu się komety. Faktycznie, od wieków budziły zainteresowanie tak astronomów, jak i astrologów oraz kapłanów.
Przypisywano im symboliczne, wręcz religijne znaczenie i wyczekiwano na pojawienie się na niebie.
Armageddon (1998), reż. Michael Bay
Tym razem zagłada przyszła z kosmosu. No, może nie do końca, bo w ostatniej chwili bohaterscy kosmonauci wysadzili asteroidę na miliony kawałków za pomocą bomby atomowej. Gdyby asteroida uderzyła w ziemię, klimat z pewnością by się zmienił. Film dzisiaj już kultowy, zarówno pod względem gatunkowym, jak i obciachowym. Ma swoich wielkich zwolenników – a przynajmniej miał za czasów premiery. Są też zagorzali przeciwnicy. Przyznaję, że stoję gdzieś pomiędzy. Trzeba przyznać, że Michaelowi Bayowi udało się stworzyć produkcję długowieczną w świecie kinematografii, a już to zasługuje na szacunek.
Mimo że krytykuje się wszechobecny w filmie typowy dla Amerykanów patos z flagą w tle, to chociażby to ciągłe narzekanie, jak bardzo Armageddon jest zły, zapewnia mu poklask. I faktycznie, mam świadomość porażającej naiwności fabuły, jednak wcale nie przełączam kanału, kiedy akurat leci w TV. Najwidoczniej Bay zachował jakąś tajemniczą miarę w dozowaniu nielogiczności, o której nie mam pojęcia.
2012 (2009), reż. Roland Emmerich
Treść 2012 zrobiona jest z fajansu. Film powinien stać się emblematycznym przykładem amerykańskiego gniota. Jest jednak doskonale wpasowany w to zestawienie, gdyż katastrof klimatycznych w nim nie brakuje, włącznie z płaszczem przesuwającym się pod skorupą ziemską. Mimo wszystko każdy rasowy kinoman powinien ten tytuł zobaczyć, chociażby dla jednej sceny. Thomas Wilson (Danny Glover) modli się w kaplicy przy Białym Domu, a kiedy kończy, wygłasza płomienne stwierdzenie, że będzie ostatnim – dosłownie – prezydentem USA. Amerykanie wznieśli się tu na wyżyny uczłowieczania swojego purytanizmu – czarnoskóry prezydent, modli się, jest ostatni i oczywiście posiada bohaterskie serce zdolne do poświęcenia się za wszystkich Amerykanów. A na koniec symbolicznie zgniata go lotniskowiec imienia Johna F. Kennedy’ego. Jakie to piękne.
Melancholia (2011), reż. Lars von Trier
Od Larsa von Triera zawsze można się spodziewać czegoś nietuzinkowego. Chociaż jego pomysł wydaje się fizycznie niemożliwy i wręcz ekscentryczny, to niewątpliwie taki koniec ludzkości automatycznie spowoduje radykalną zmianę klimatu, wręcz jego anihilację. Bo który poważny współczesny twórca science fiction porwałby się na zderzanie ze sobą planet? Można je niszczyć, bombardować asteroidami i kometami, a nawet rozsadzać od środka, ale nie taranować. Kosmos jednak rządzi się w filmie pewnymi regułami. Z takiego sci-fi dawno wyrośliśmy. Lars von Trier jednak nie zrobił ani kina fantastycznego, ani katastroficznego, tylko filozoficzne.
A w nim takie pomysły jak zderzenie planety Melancholia z Ziemią są uzasadnione, bo stanowią metaforę.
Interstellar (2014), reż. Christopher Nolan
Cieszy mnie, że we współczesnym kinie niektórzy filmowcy przywiązują wagę do nauki, a nie odlatują zbyt daleko na skrzydłach wyobraźni. Interstellar jest mimo wszystko kompromisem – zachowuje dużą wierność fizyce, a z drugiej daje niesamowite pole do popisu dla wszelkich teoretycznych i niemających pokrycia w zweryfikowanych naukowo faktach rozważań, czyli wyobraźni. Stanley Kubrick byłby naprawdę dumny, bo bajkowość kina science fiction po latach spowodowała, że uważa się je z zasady za gorsze wśród części tak zwanej elity intelektualnej rozkochanej w obyczajowo-dramatycznej kinematografii. Podobnie zresztą jest w literaturze. Wyobraźnia przegrywa z faktami, z konkretnym życiem, ludzkimi problemami i realnym światem. Christopher Nolan udowodnił, że tak nie musi być. Pokazał konkretnych ludzi w obliczu końca cywilizacji, jak mierzą się z osobistymi dramatami, a kosmos, czarne dziury i tunele czasoprzestrzenne są tłem owych, czasem beznadziejnych, zmagań.
Góra Dantego (1997), reż. Roger Donaldson
Mam głęboką nadzieję, że wpływ czynnych wulkanów na ziemski klimat jest oczywisty, a wiedza o nim powszechna. Liczne wybuchy kilku dużych wulkanów potrafiłyby zniszczyć naszą cywilizację poprzez ochłodzenie Ziemi. Mechanizm jest dość prosty. Podczas wybuchu do atmosfery wyrzucany jest w ogromnych ilościach dwutlenek siarki. Na wysokości kilkunastu kilometrów w reakcji z wodą tworzy on odbijający promienie słoneczne kwas siarkowy, no i efekt „wiecznej zimy” gotowy. Dlatego też Góra Dantego znalazła się w tym zestawieniu. Co do samej produkcji, astronomicznego budżetu nie miała, lecz wciąż wygląda dobrze pod względem efektów specjalnych.
Twórcy makiet postarali się o katastroficzny realizm. Duet Pierce Brosnan i Linda Hamilton również, mimo że to aktorskie połączenie może wydawać się nieco egzotyczne – trochę ze względu na ich wcześniejsze role. Hamilton zapadła w pamięć jako silna kobieta z Terminatora, a Brosnan jako wyjątkowo zadbany, kulturalny i śmiercionośny agent 007. I oni razem w filmie katastroficznym?
Niemożliwe (2012), reż. J.A. Bayona
Kiedy po raz pierwszy usłyszałem o tym filmie, niezbyt rozumiałem, czy fala tsunami jest wystarczającym powodem do zrobienia z tego fabuły, zwłaszcza takiej, o której się będzie tyle mówić. No, była fala. Przyszła, zniszczyła wszystko i w sumie tyle. O czym tu kręcić film? Jaki jest sens robienia produkcji, której koniec przecież znamy? Walory kinowych i małoekranowych opowieści zasadzają się przecież na tym, że nie spodziewamy się ich finału, nawet w sensie ogólnym. Po to tworzy się suspens, żeby wzmagać emocjonalne zainteresowanie historią z powodu nieznajomości zakończenia.
Z wielką rezerwą obejrzałem więc Niemożliwe i upewniłem się, że to film trochę o niczym. Jasne, o tsunami, ale zarazem o niczym, zupełnie jak Dunkierka. Te opowieści znamy, a z góry wiadomo, że filmowcy niczego nowego nie odważą się dołożyć. Dla uściślenia dodam, że oczywiście sama fala tsunami zmiany klimatu nie wywołuje, lecz może być częścią globalnej katastrofy, mającej na ów klimat wpływ.
Bonus
Seksmisja (1983), reż. Juliusz Machulski
Nasze rodzime kino również ma zasługi w tworzeniu filmów o globalnych katastrofach, zwłaszcza niejaki profesor Kuppelweiser, twórca bomby M. W Seksmisji wykończyła ona wszystkich mężczyzn, spowodowała wzrost promieniowania oraz zasnuła niebo pyłem. Resztki ludzkości zeszły pod ziemię, lecz trochę za długo tam siedziały. Skutki wybuchu bomby okazały się dość krótkotrwałe, a świat ponownie odzyskał swoją dotychczasową formę. Taki obrót zdarzeń nie był po myśli kobiet, które wolały, żeby stary, męski świat nie powrócił, a życie na tak zwanej górze wciąż nie było możliwe. Co za rewelacyjna historia. Ilekroć oglądam film Machulskiego, żałuję, że ta przecudowna, mądra i śmieszna opowieść nie dostała szansy na lepszą realizację. Może warto pomyśleć o zrobieniu remake’u?
