ŚWIETNE FILMY, których zdecydowanie NIE CHCESZ oglądać drugi raz
Każdy z nas ma swoje ulubione sceny z filmów, które mógłby oglądać bez końca. Istnieje też wiele takich fragmentów, które chciałoby się odzobaczyć, niezależnie od tego, jak świetnie zostały zrealizowane. Podobnie jest w przypadku całych dzieł.
Niektóre klasyki można oglądać wielokrotnie, wciąż czerpiąc z tego taką samą przyjemność. Specjalną kategorię stanowią wśród nich filmy, które wręcz trzeba zobaczyć co najmniej dwa razy, by wyłapać wszystkie niuanse i w pełni docenić kunszt ich twórców (do tego typu obrazów należy m.in. mój ukochany Fight Club i praktycznie każde dzieło Nolana). Na drugim biegunie wszystkiego tego, co kryje się pod hasłem „dobre kino”, plasuje się cała gama filmów wybitnych, przemyślanych, doskonale wyreżyserowanych i zmontowanych, ze świetną muzyką, zdjęciami i perfekcyjnymi kreacjami aktorskimi… których nigdy, przenigdy nie chce się oglądać po raz drugi. Dlaczego? Odpowiedzi mogą być różne. W niniejszym zestawieniu podzielę się z wami moimi typami i wyjaśnieniami.
„Wstyd” (2011), reż. Steve McQueen
Wstyd to jeden z nielicznych filmów, którym przyznałam ocenę 10/10. Rola seksoholika zachowującego pozory udanego życia to, moim zdaniem, najważniejsza pozycja w filmografii Michaela Fassbendera, którego wielbię tak bardzo, że z jego powodu obejrzałam nawet filmy Angel i Jonah Hex. Trudno mi jednak z czystym sumieniem polecić komukolwiek dzieło Steve’a McQueena, a już na pewno nikomu nie życzę oglądania go po raz drugi. I nie chodzi tu o odważne i bardzo dosłowne sceny seksu, które mogą zszokować lub oburzyć wrażliwego widza. Przyczyna tkwi w niesamowitej goryczy i skrajnej samotności, które wylewają się z tego filmu, ciągnąc widza na samo dno rozpaczy, z którego trudno pozbierać się jeszcze przez kilka kolejnych dni. Ja skusiłam się na rewatch po paru latach od premiery i nie do końca cieszę się z tej decyzji. Los Brandona i jego siostry przygnębił mnie bowiem tak samo jak za pierwszym razem.
„Wołyń” (2016), reż. Wojciech Smarzowski
Jeden z najbrutalniejszych filmów, jakie widziałam w życiu, który przez różne środowiska błędnie uznawany jest za formę rozliczania się z naszymi ukraińskimi sąsiadami. Film Smarzowskiego to dogłębne studium zła, okrucieństwa i wszystkich najgorszych instynktów, które nie mają narodowości czy przynależności etnicznej. Wyróżnić można tylko jedną grupę, która posiada szczególne predyspozycje do czerpania satysfakcji z celowego i wymyślnego zadawania innym cierpienia. Jest to gatunek ludzki.
Reżyser perfekcyjnie uchwycił to w swoim filmie, docierając do samego jądra ciemności. Niestety to, co czyni Wołyń filmem wybitnym, jednocześnie sprawia, że nie da się go obejrzeć więcej niż jeden raz. Szczególnie, kiedy uświadomimy sobie, że ta historia wydarzyła się naprawdę, a równie przerażające sceny rozgrywają się aktualnie niemal w tym samym miejscu.
„Nieodwracalne” (2002), reż. Gaspar Noé
Film, który sprawił, że zaczęłam bać się wszelkiego rodzaju tuneli, co do dziś skutecznie utrudnia mi życie. Gaspar Noé w 2002 roku kazał nam bowiem przez prawie 10 minut przyglądać się brutalnej scenie gwałtu w przejściu podziemnym, którego ofiarą pada bohaterka o imieniu Alex grana przez Monicę Bellucci.
Nieodwracalne to dzieło o wyjątkowej konstrukcji, w którym za sprawą odwróconej narracji najpierw poznajemy skutek, a dopiero z czasem docieramy do przyczyny. Tego typu filmy często ogląda się drugi raz, by prześledzić i dokładnie przeanalizować przebieg wydarzeń, kiedy znamy już pełen obraz sytuacji. Film Gaspara Noégo jest jednak pod tym względem wyjątkiem, do którego nie ma się ochoty wracać nawet pamięcią.
„Funny Games” (1997), reż. Michael Haneke
Pozostając w temacie lęków, jakich nabawiłam się za sprawą wybitnych osiągnięć światowej kinematografii, pora poświęcić kilka słów filmowi Funny Games. Jeden z najważniejszych obrazów w dorobku Michaela Hanekego opowiada o rodzinie sterroryzowanej przez dwóch młodocianych sadystów, których wcześniej sama wpuściła do domu. Tak naprawdę jednak dzieło mistrza nie tyle opowiada o prezentowanych na ekranie postaciach, ile o nas samych – widzach przyglądających się całemu dramatowi. Choć w warstwie fabularnej oprawcy faktycznie wciągają swoje ofiary w swego rodzaju okrutną grę, prawdziwa gra toczy się tutaj pomiędzy reżyserem a widzami. I na pewno nie jest to zabawa, w jakiej masz ochotę brać udział dwukrotnie.
Szczegółową analizę filmu Funny Games znajdziecie w oddzielnym artykule. Ja dodam tylko, że jeśli nie widzieliście tej produkcji, zdecydowanie warto nadrobić zaległości. Po prostu ten jeden raz na całe życie powinien wam w zupełności wystarczyć.
„Pianistka” (2001), reż. Michael Haneke
Kolejny klasyk w reżyserii Hanekego. Tym razem oparty na powieści Elfriede Jelinek o tym samym tytule. Główną bohaterką jest tutaj czterdziestoletnia nauczycielka muzyki, Erika Kohut, uwikłana w toksyczną relację z matką. Kobieta zachowuje pozory „normalnego” życia, jednak tak naprawdę ma olbrzymie problemy z własną seksualnością. Kiedy nawiązuje romans z jednym ze swoich uczniów, zaczyna wcielać w życie swoje perwersyjne fantazje.
Sam opis nie brzmi tak źle, jak cała ta sytuacja wypada na ekranie. Erika jest dla mnie postacią tak odstręczającą, że nie tylko nigdy nie będę w stanie obejrzeć tego filmu po raz drugi. Odkąd pierwszy raz widziałam Pianistkę, nie mogę nawet patrzeć na samą Isabelle Huppert, gdyż za każdym razem budzi we mnie niesmak wywołany wspomnieniem filmu Hanekego.
„Panna Nikt” (1996), reż. Andrzej Wajda
Z góry przepraszam wszystkich czytelników, którzy uważają, że Panna Nikt nie zasługuje na miano świetnego filmu. Nie zamierzam się z tym kłócić. Widziałam go tylko raz, w podstawówce, i do dziś na samo wspomnienie tego tytułu mam ciarki, które przypominają mi o tym, by nigdy więcej go nie oglądać.
Andrzej Wajda, ekranizując powieść Tomka Tryzny o zacofanej dziewczynce ze wsi, która za wszelką cenę próbuje zdobyć akceptację nowych koleżanek z miasta, osadził ją na granicy jawy i snu. Fragmenty Panny Nikt w bardzo podobny sposób zapisały się w mojej pamięci. Zbiorowy gwałt oralny na nastolatce, rzekome opętanie przez demony i plucie do wody święconej, zmuszanie koleżanek do klęczenia na śmietniku z rękami uniesionymi w górę – nie jestem w stanie powiedzieć, czy takie ujęcia faktycznie pojawiły się w filmie Wajdy, czy jedynie zwizualizowałam je sobie w głowie po przeczytaniu książki. Wiem natomiast, że niezależnie od merytorycznej wartości tych dzieł nigdy więcej nie chcę już sięgać ani po powieść Tryzny, ani po jej filmową adaptację. I nie polecam tego żadnej niepełnoletniej osobie.
„Titane” (2021), reż. Julia Ducournau
Nienawidzę body horrorów, boję się tego typu filmów i staram się ich unikać jak ognia. Kiedy jednak Titane Julii Ducournau został wyróżniony Złotą Palmą w Cannes, wiedziałam, że prędzej czy później będę musiała obejrzeć nowe dzieło reżyserki Mięsa. I stało się. Obejrzałam Titane. I naprawdę zrozumiałam, skąd te wszystkie zachwyty. Film jest świetnie skonstruowany, wieloznaczny, dostarcza bardzo intensywnych przeżyć i zostawia widzów z kilkoma istotnymi tematami, nad którymi warto się zastanowić. Niestety, tak jak się spodziewałam, oglądanie pierwszego aktu dzieła Ducournau było dla mnie tak trudnym doświadczeniem, że za żadne skarby świata nie chciałabym go powtarzać. Szczerze podziwiam tych, których to nie rusza.
„Mój przyjaciel Hachiko” (2009), reż. Lasse Hallström
Amerykański remake japońskiego filmu, który został oparty na książce bazującej na prawdziwej historii. Nadążacie? Jeśli nie, to nieważne, bo istotny jest tu przede wszystkim główny bohater tej wyjątkowej opowieści – pies rasy akita. Tytułowy Hachiko codziennie odprowadzał swojego człowieczego przyjaciela na peron, gdy ten jechał do pracy, i codziennie czekał na niego, gdy z niej wracał. Połączyła ich tak wyjątkowa więź, że nawet gdy mężczyzna zmarł, jego kompan wciąż oczekiwał na peronie na jego powrót. Codziennie. Do końca swoich dni. Rodzina zmarłego, a z czasem także inni ludzie przejęci losem smutnego psiaka, starali się go odciągnąć od wyczekiwania na utraconego przyjaciela. Hachiko był jednak nieprzejednany i za każdym razem wracał na dworzec, gdzie w końcu zamieszkał, a finalnie także zmarł, stając się miejscową legendą i symbolem dozgonnej wierności i przyjaźni.
Mój przyjaciel Hachiko nie epatuje mocnymi scenami, przez które nabawicie się traumy do końca życia. Jest to jednak tak wzruszający i przejmujący obraz tęsknoty, że nawet najtwardsze i najbardziej niewzruszone serce pęka przy nim na kawałki. Trzeba być chyba prawdziwym masochistą, by fundować sobie tego typu doznania po raz drugi.
„Bliżej” (2004), reż. Mike Nichols
Mike Nichols dał światu arcydzieła takie jak Absolwent czy Kto się boi Virginii Woolf?, których z pewnością nie można zaliczyć do kategorii feel good movies. Niemniej do obydwu zdarzyło mi się wracać i każdy z tych powrotów wspominam bardzo dobrze. Z filmem Closer jest zupełnie inaczej. Przeniesiony z desek teatralnych kameralny utwór na czterech aktorów (w którym fenomenalne kreacje stworzyli Jude Law, Natalie Portman, Clive Owen, a nawet Julia Roberts) przedstawia nam historię dwóch par uwikłanych w tak toksyczne, krzywdzące i obrzydliwe relacje, że oglądanie go jest po prostu emocjonalną udręką. Być może film ten zdążył się już zestarzeć albo wcale nie jest tak mocny, jak go zapamiętałam. Wiem tylko, że nie czuję się jeszcze na siłach, by obejrzeć go ponownie. I wierzcie mi, że kiedy poznacie Bliżej, poczujecie się tak samo.
„Obiecująca. Młoda. Kobieta” (2020), reż. Emerald Fennell
Jako mała dziewczynka rozpłakałam się po obejrzeniu filmu Pożegnalny walc. Bardzo emocjonalnie zareagowałam też na finał Drive Nicolasa Windinga Refna. Nie pamiętam jednak, bym kiedykolwiek płakała tak długo i tak rzewnie jak po wyjściu z Obiecującej. Młodej. Kobiety. To, jak trafnie reżyserka i scenarzystka w jednej osobie wytyka całemu społeczeństwu karmienie potwora, jakim jest kultura gwałtu, wprawiło mnie w zachwyt, jednocześnie sprawiając mi niemal fizyczny ból. Od tego czasu kusi mnie, by obejrzeć ponownie to mądre, jadowite i świetnie sfotografowane dzieło z perfekcyjną Carey Mulligan w roli głównej. Ale na razie nie mam jeszcze odwagi, by to zrobić.
Powyższe tytuły nie wyczerpują listy dzieł, których z różnych przyczyn wolę nie oglądać ponownie. Postanowiłam jednak ograniczyć się do klasycznej dziesiątki. Dajcie znać w komentarzach, jakie są wasze ulubione filmy, których nie chcecie oglądać drugi raz.