ZAGŁADA. Michael Peña zgrywa bohatera
Być może słabo znam filmografię Michaela Peñy, ale mam wrażenie, że należy on do tych aktorów, którzy rzadko widziani są w głównej roli dramatycznej. Zdarzało się, owszem, ale nie oznacza to, że były to przypadki udane. Nie bardzo rozumiem, w jaki sposób aktor o wybitnie niepoważnej minie i aparycji idioty ma na swoich barkach unieść ciężar tragedii w taki sposób, bym potrafił mu współczuć i iść za nim jako widz ramię w ramię.
Dodajmy, że w nowym filmie produkcji Netflixa, Zagładzie, bohater Michaela Peñy mierzy się z tragedią o rozmiarach kosmicznych. Wciela się on w przeciętnego mężczyznę, poczciwie wykonującego swoją pracę i równie poczciwie opiekującego się rodziną, któremu doskwierają nocne koszmary. Widzi w nich ból i znój wywołany atakiem obco wyglądających przybyszów na Ziemię. Nie wie jednak, że jest to zapowiedź przyszłych wydarzeń. Czy uda mu się ocalić rodzinę?
Ta historia zaczyna się bardzo typowo. W pierwszej części filmu otrzymujemy standardowy zestaw schematów mających pogłębić problematykę o charakterze rodzinnym. On nie dba o dzieci, więc dzieci go nie lubią. On nie dba o żonę, więc żona go nie lubi. Dramatyzm rośnie. I wszystko przez te koszmary. Gdy już jednak na jaw wychodzi, co się w głowie bohatera dzieje oraz czym tytułowa Zagłada jest, przez moment robi się nawet interesująco.
Ale tylko przez moment. Potem znowu na pierwszym planie pojawia się Michael Peña z wypisanym na twarzy zagubieniem i wypuszczając z ust wybitnie nieporadnie skonstruowane zdania, mające podkreślić romantyzm jego postaci, daje mi do zrozumienia, jak wielką pomyłką jest zarówno film, jak i założenia, które mu przyświecały. Zaprawdę, gość, który przez cały film wygląda i brzmi, jakby przyszedł do cioci na ulubione ciasto, nie był w stanie nawet przez chwilę przekonać mnie do tych poważnych treści, które Zagłada chciała zakomunikować.
Podobne wpisy
Zbudowana na popularnym motywie kuchni science fiction Zagłada, jak wielu jej poprzedników, wykorzystuje inwazję z kosmosu nie po to, by straszyć nią dosłownie. Jak było kiedyś, tak i dziś chodzi tu o zabawę w metafory. Sęk w tym, że na tacy otrzymanej przez reżysera, niejakiego Bena Younga, niedostarczana jest nam inteligentna rozrywka, ale nudna, łopatologiczna tyrada, chcąca wbić nam do głowy jedyną, słuszną prawdę – szanuj innego, jak siebie samego.
Plusy? Trudno powiedzieć. Stylistyka filmu wygląda całkiem przejrzyście, choć w efektach specjalnych gdzieniegdzie widać szwy. Design obcych niby ciekawy, acz nie mogłem wyprzeć z myśli skojarzenia z owadopodobnymi stworzeniami – a chyba, nie o to chodziło. Zaprezentowany w filmie twist, jak już wspomniałem, może wzbudzić zaskoczenie. Akurat ja jestem już na tego rodzaju chwyty za stary. Zbyt trzeźwy mam umysł podczas obcowania z tak dobrze mi znanymi schematami, by dać się na nie nabrać, niczym ryba na atrakcyjnie wyglądającą przynętę. Przynętę, po której chwyceniu następuje pustka.
Zagłada to kino klasy B w ładnej, sterylnej oprawie. Jest czysto, schludnie, fryzury się nie niszczą, makijaż się nie zmywa, na twarzach nie widać zmęczenia. Gorzej, że brakuje w tym też prawdziwych emocji, łez, potu i krwi. Youngowi chodziło co prawda o ukazanie pewnego rodzaju sztuczności ukrytej w tematyce filmu, ale mam wrażenie, że nie było w planach, by wylała się ona na całokształt. A tak się niestety stało.
Jeśli dalej Netflix będzie wypuszczał takie buble, to boję się, że za jakiś czas może się to dla serwisu źle skończyć. Choć mam wrażenie, że akurat tych na górze kompletnie to nie interesuje, bo są zapatrzeni w cyfry wyświetleń, jakość odkładając na bok. Wiele dobrego jestem w stanie powiedzieć w kierunku tej platformy strumieniowej, ale nie to, że potrafi tworzyć dobre filmy. Jedna wybitna Okja wiosny nie czyni. Dlatego w krytyce wypada być nieugiętym.