search
REKLAMA
Seriale TV

FIVE CAME BACK. Hollywood w służbie armii

Jacek Lubiński

20 listopada 2019

REKLAMA

Amerykańską fabrykę snów i tamtejsze wojsko łączy długa, burzliwa historia. II wojna światowa była swoistym poligonem doświadczalnym dla tego związku. Przez wiele lat praktycznie tajnym. Oprócz oglądania okazjonalnych filmów propagandowych i kronik oraz świadomości uczestnictwa w konflikcie kilku gwiazd dużego ekranu, społeczeństwo praktycznie nie zdawało sobie sprawy z obecności hollywoodzkich twórców na froncie. Sytuację na dobre rozjaśnia dopiero ta miniseria dokumentalna, powstała pod szyldem Netflixa i sygnowana nazwiskiem Stevena Spielberga.

Słynny reżyser, wraz z nie mniej sławnymi kolegami pokroju Francisa Forda Coppoli, Guillerma del Toro, Paula Greengrassa i Lawrence’a Kasdana, przygląda się dawnym mistrzom, którzy swój talent do opowiadania ruchomym obrazem postanowili w kluczowym momencie powierzyć krajowi. William Wyler, Frank Capra, John Ford, John Huston i chyba najmniej kojarzony szerszej widowni, acz równie utalentowany George Stevens (Olbrzym) – wszyscy oni wstąpili do wojska z zamiarem udokumentowania tego wiekopomnego konfliktu, który nagle opanował cały świat. Każdy uczynił to z innych pobudek – Capra chciał po części zrozumieć słuszność zaangażowania się USA w wojnę, z kolei Wyler wywodził się z Francji, gdzie przebywała jego rodzina, więc była to dla niego sprawa mocno osobista – i każdy rzucony został w inny rejon świata z konkretnym zadaniem. Wszyscy jednak bezgranicznie zaangażowali się w ten niecodzienny projekt, nierzadko ryzykując życiem dla fragmentu nagrania pokazującego świat od tej najbardziej okrutnej strony.

Oczami obecnych wirtuozów kina obserwujemy więc podróż ich idoli: od lądowania w Normandii przez wąskie uliczki włoskich miasteczek oraz wyzwalanie obozów koncentracyjnych aż po batalie azjatyckie. Podążamy śladami Kompanii braci i Pacyfiku, czyli swoistych opus magnum Spielberga w temacie. Czynimy to zresztą równie udanie i bezkompromisowo, doświadczając grozy i absurdów wojny, która jak żaden inny wcześniejszy konflikt została tak doskonale uchwycona na taśmie, stając się niejako podwalinami pod późniejszą definicję korespondencji wojennej. Nie jest to jeszcze poziom BBC i „wojny na żywo”, ale nie ulega wątpliwości, że to, co zrobili Capra i spółka, wydatnie spopularyzowało cały konflikt wśród narodu. Uczyniło go medialnym, a przez to także napędziło i w jakiś sposób zmieniło jego przebieg. Zdarzenia uchwycone przez reżyserów wciąż pozostają zresztą bezcennym źródłem informacji, nawet jeśli często uginającym się pod propagandowym zacięciem, porzucającym szczerość przekazu na rzecz filmowej magii (niektóre z wydarzeń, w tym pomniejsze bitwy, twórcy zmuszeni byli odtworzyć z pomocą żołnierzy, zapewne zdziwionych, że muszą powtarzać przed kamerami swój specyficzny taniec śmierci).

Oczywiście Netflixowe Five Came Back (ang. Pięciu powróciło) znacząco ustępuje wspomnianym już serialom od HBO – wszak nie znajdziemy tu pełnoprawnej fabuły i widowiskowych scen za duże pieniądze, a całość liczy sobie zaledwie trzy odcinki. Także bohaterowie są nieobecni ciałem. Pod wieloma względami to standardowy dokument, który stawia na wiedzę zamiast na rozmach. Złożony w pocie czoła z archiwalnych nagrań, fragmentów starych wywiadów (także radiowych) oraz wiekowych zdjęć i uzupełniony zestawem gadających głów żyjących twórców, jak i okazjonalnym, ciepłym głosem niezawodnej Meryl Streep. Jej narracja czyni ten męski, pełen krwi i przemocy świat odrobinę bardziej przyjaznym, a już na pewno przystępniejszym nieobeznanemu z faktami widzowi.

Niemniej ta seria w reżyserii Laurenta Bouzereau przyciąga już od pierwszych minut i znakomitej, pomysłowej oraz niezwykle energicznej czołówki, ubarwionej świetną muzyką Thomasa Newmana. Co ciekawe, za jej projekt odpowiada Polak, Maciek Sokalski. Jest w tym wszystkim dokładnie to samo zacięcie, które charakteryzowało arcydzieła HBO; podobna pasja opowiadania o czymś niezwykłym, nawet jeśli wymykającym się niekiedy zdrowemu rozsądkowi, a przez to strasznym. Poza tym, że obnaża przed nami fragmenty niewygodnej historii i przedstawia nam interesującą podróż do jądra cywilizacyjnej ciemności, Five Came Back przybliża też wycinek z życia znanych, cenionych ludzi. Wycinek niezwykle ważny, bo kładący się cieniem na ich dorobku niczym widmo nazizmu nad Europą. I choć Capry, Wylera, Stevensa, Forda i Hustona nie ma fizycznie na ekranie, ich duch jest wręcz namacalny, a ich osobiste przeżycia oraz zmieniające się charaktery bardzo dobrze widoczne i… jakże bliskie.

To wszystko czyni z tego tytułu rzecz godną najlepszej fabuły. W końcu też – jak to Hollywood lubi nam czasem sprzedawać – opartą na faktach. W przeciwieństwie do wielu innych, prawdziwie walczących, pięciu zatem wróciło do domu. Oraz do filmów, w których każdy na swój sposób dał upust wojennym doświadczeniom, próbując jakoś ustosunkować się do tego, co widział, chcąc filmową terapią wyleczyć traumy – własne i reszty żołnierzy.

Początkowo zapomniany przez branżę Capra dał nam tym sposobem niezwykle optymistyczną laurkę dla opornych, czyli To wspaniałe życie. Młodziutki Hudson nakręcił zawadiacki, acz podszyty goryczą i nieufnością Skarb Sierra Madre. Wyler, który w trakcie jednej z misji trwale uszkodził sobie słuch, a jeszcze przed wyjazdem na front zrobił patriotyczną Panią Miniver, stworzył bolesny dramat Najlepsze lata naszego życia. Ford z kolei podszedł do tematu typowo po męsku, zatrudniając Johna Wayne’a do rozliczeniowego fresku Ci, których przewidziano na straty (They Were Expendable), a po latach umieścił również widmo wojny w doskonałych Poszukiwaczach z tymże aktorem. Największą metamorfozę przeszedł jednak Stevens, który przed II wojną znany był z pozytywnego nastawienia i przepełnionych szczęściem komedii muzycznych z Fredem Astaire’em i Ginger Rogers. Psychicznie stłamszony obecnością w obozach śmierci, po powrocie stawał za kamerą głównie posępnych dramatów pokroju Miejsca pod słońcem, Jeźdźca znikąd i w końcu mierzącego się bezpośrednio z Holocaustem Pamiętnika Anny Frank. Już nigdy nie zrealizował żadnej komedii.

Znamienne, że z każdego z tych reżyserów wojna zdołała wydobyć jedne z ich najlepszych, prawdziwie natchnionych i ważnych dzieł, bez których X muza byłaby znacznie uboższa. Pytanie tylko: czy było warto? Na to już każdy musi odpowiedzieć sobie sam.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA