Seriale NETFLIXA, o których już nie pamiętamy, choć BYŁY „HITEM”
Nie będą to produkcje formatu Peaky Blinders czy Stranger Things. To, czy faktycznie były hitami, również wśród wielu widzów może być dyskusyjne. Z pewnością miały potencjał, jeśli nie fabularny, to formalny, estetyczny, nie szczędzono na nie środków. Z jakiegoś powodu jednak nie przetrwały, lub ich status zmieni się na taki w ciągu powiedzmy 10 lat. Nawet jeśli dużo o nich mówiono, wystawiano wysokie oceny, które utrzymują się do dzisiaj, w przestrzeni popkulturowej przestały istnieć. Nie mówi się o nich, a przynajmniej mówi za mało jak na hity. Bycie hitem i aspirowanie do bycia nim nie oznacza automatycznie długoletniego sukcesu ani wpływu na grupową świadomość widzów. Bycie hitem to czasem miano na wyrost, bo się krytykom wydaje, że coś jest nim, a czas dopiero weryfikuje to miano. Czasem sztucznie się mówi o niektórych tytułach, że są hitami lub nimi będą, zamykając oczy na ich brak potencjału, a sugerując się tylko chwilowym zauroczeniem widzów lub umiejętnie prowadzoną reklamą. Poniżej trochę przykładów „hitów”, a cudzysłów spełnia tu dobrze swoją indywidualizującą znaczenie funkcję. A może lepiej określić je produkcjami bez szans na długoletnią kultowość, nawet jeśli teraz są tak traktowane.
„Ciemny kryształ: Czas buntu” (2019)
Do Ciemnego kryształu z 1982 roku wciąż się wraca w przeróżnych zestawieniach, artykułach, felietonach, wspomnieniach. Osobiście także to tego tytułu wracam. Jeśli tylko mam okazję, nie zapominam, że Ciemny kryształ powrócił w formie oczekiwanej po latach i wciąż może być dziełem kultowym jako całość – film pełnometrażowy i serial. Może kukiełki przemawiają wyłącznie do starszych widzów? Może minęło zbyt wiele lat, niemniej o powrocie Ciemnego kryształu mówiło się sporo. Serial dostał wysokie oceny od widzów i od krytyków. Został dobrze przyjęty. Jego krytyka, zasadna czy bezzasadna, właściwie nie istnieje w przestrzeni medialnej. Uznajmy więc, że to produkcja szanująca legendę, uzupełniająca ją, udana, wspominana przez widzów z uznaniem. Minęło jednak kilka lat od premiery i tytuł znikł z języków. Znikł jako motyw do rozmów o fantasy, a to oznacza, że hitem w pełni nigdy się nie stał.
„Dark” (2017–2020)
Stało się to, co dzieje się w wielu przypadkach wielosezonowych produkcji. Pierwszy sezon wystrzelił tak, że wszyscy zaczęli o nim mówić ze względu na swoją nowatorskość i tajemnicę. Drugi jeszcze tę legendę jakoś podtrzymał, ale trzeci zupełnie zniszczył. Dlatego Dark znikł w nieprzyjemnych doświadczeniach najnowszych odcinków, a pierwszych już nikt wtedy nie pamiętał. Tajemnica okazała się nieco bez pomysłu, a suspens gdzieś się zupełnie rozmył. Mało tego, dostaliśmy standardowy zestaw związków wydarzeń, jakie możemy oglądać w wielu innych filmach. Nic nowego, nic zaskakującego, co kryje się w tej rozreklamowanej ciemności. Najwyraźniej zabrakło u scenarzystów zdolności bajarskich i pisarskich.
„Ozark” (2017–2022)
Wydarzył się tu schemat podobny do Dark. Pierwszy sezon zaskoczył i na tym zaskoczeniu nakręcono kolejne, tyle że coraz więcej widzów zaczęło dostrzegać wtórność fabularną serialu. Bazował on na Breaking Bad. Kopiował klimat, zachowanie bohaterów, rytm akcji, a nawet estetykę pokazywania przemocy. Z początku Ozark został uznany za hit, ale z czasem utracił tę pozycję, gdy widzowie zorientowali się, że nie jest niczym nowym. Odcina kupony, i to nie swoje, lecz od konkurencji. Długo tak jednak nie można. Pierwszy sezon wystarczy, żeby przekonać się, że Ozark hitem może być co najwyżej przez ten początkowy czas, a kolejne sezony będą już dla widzów niesłychanie męczące.
„Lupin” (2021)
Czy o Lupinie już nie pamiętamy? Właściwie tak. Pierwszy sezon był faktycznie czymś nowym, jakąś nieoczekiwaną dla publiczności interpretacją przygód Arsène’a Lupina. Tego jednego z najbardziej znanych złodziei w historii kryminału zagrał aktor z pozoru do tej roli niepasujący. A jednak się sprawdził. Ulepił postać Lupina z nowej gliny, jednocześnie zachowując jego „figlarny” charakter. Co się jednak stało? Pierwszy sezon minął. Sporo o nim mówiono. Na platformie brylował. Sporo o nim pisano, oceniano go, przewidywano co dalej. Czyżby jednak kolejne sezony i historia w dłuższej perspektywie zainteresowały widzów?
„Gambit królowej” (2020)
Historia jednorazowa bez potencjalnej łączności z realnie płynącym czasem. Również tak naprawdę bez potencjału na kolejne sezony, które byłyby tak samo interesujące, co pierwszy. Bo chodzi o to, że w kolejnych trzeba by już zupełnie fikcyjnie powielić schemat faktów. Produkcja była jednak niewątpliwie hitem ze względu na chwaloną kreację Anyi Taylor-Joy. Poza tym tematyka gry w szachy została potraktowana sensacyjnie, co zapewne nie mieściło się w głowie wielu, bo przecież jak nudne szachy mogą być nośnikiem tak wielu emocji. I tak serial przetoczył się przez streaming z wielkim sukcesem, ale już po 3 latach emocje zgasły, a szachy wróciły do swojego cichego pokoju, w którym emocje przeżywane są głęboko w głowie i nie widać ich na twarzy aktorów tego intelektualnego teatru. W latach 60. jednak emocji nie tylko w graczach, ale i w obserwatorach pojedynków było aż nadto, zwłaszcza kiedy grały kobiety, które przecież podobno dysponują mniej sprawnymi mózgami od mężczyzn.
„Grace i Frankie” (2015–2022)
Powstało aż 7 sezonów, co oznacza, że formuła się sprawdziła. Grace i Frankie można uznać niewątpliwie za niekwestionowany hit. Oceny widzów są wysokie, oceny krytyków również. W tym przypadku proces regresji pamięci o serialu już się rozpoczął. Jeśli nie będzie kolejnych sezonów i ta produkcja zostanie zapomniana i z pewnością nie zajmie miejsca tak kultowego jak Seks w wielkim mieście. Mówiąc o tym, że proces już się rozpoczął, mam na myśli to, że serial nie wywołuje już tak żywiołowych dyskusji w sieci. Nie jest aktywnie oceniany przez krytyków ani nie jest reklamowany w mediach. Osiągnął pewien poziom sławy, ustabilizował się na nim, a teraz unosi się już tylko dzięki zapasom hype’u, regularnie obniżając pułap. Niemniej zawsze będę go polecał ze względu na nowatorskość fabularną, co w 2015 roku mogło budzić więcej dyskusji niż teraz. To więc kolejny przyczynek do tego, że podobna tematyka dzisiaj wzbudza mniej sieciowego fermentu niż 5–10 lat temu.
„Nawiedzony dwór w Bly” (2020)
Hitem w pełnym sensie tego słowa serial niestety nigdy się nie stał. Był jednak popularny, bo stał gdzieś pomiędzy horrorem a filmem obyczajowym. Wciągał widza w świat zjaw, a ten typ widza nie szukał w filmach przyjemności z bania się. A poza tym Nawiedzony dwór w Bly wziął na swoje barki dużo trudniejsze zadanie – sugestywne, niepatetyczne, głębokie, uciekające od sztampy ukazanie natury dobra, bo zło nie sztuka pokazać właśnie z tymi atrybutami. Może gdyby pociągnąć jeszcze tę historię i dać jej dźwięczeć gdzieś w uszach za sprawą elementów grozy, jakiegoś twistu? Może wtedy nie żyłaby tak krótko w czołówce interesujących seriali na platformie?
„Sandman” (2022)
Na RT oceny są wciąż dość dobre. Na FW podobnie. Przed premierą bańka wyczekiwania narosła, a z chwilą premiery pękła. Serial miał trudną rolę podołania komiksowemu wyobrażeniu widzów. I o dziwo się estetycznie udało. Treściowo może nie był to poziom Strażników, lecz sam komiks Gaimana jest fabularnie prostszy, obarczony mniejszym ładunkiem politycznym i moralnym. Generalnie jest mniej wysublimowany etycznie i semantycznie. Trudno więc oczekiwać, że przeniesienie go na ekran nie będzie ryzykownie kiczowate. I w pewnym sensie było, ale to na sukces lub jego brak raczej w tym przypadku nie miało wpływu. Był hype, przyszło zapomnienie, a to ze względu na małą popularność komiksu wśród polskich czytelników w porównaniu np. do Thorgala.
„Cień i kość” (2021)
Kiedyś dałem ocenę 8/10. Może było to na wyrost? Nie byłem pewien, czy kolejne sezony utrzymają ten poziom. Moja ocena odzwierciedlała jednak świeżość Cienia i kości. Dla mnie osobiście to hit. Poza wciąż dzisiaj stosunkowo rzadkim podejściem do fantasy serial jest przebogatą galerią osobowości. Odzwierciedla to, jak bardzo jesteśmy różni, począwszy od wieloreligijności, a skończywszy na multiseksualności. Efekty specjalne stosowane są bez przesady, dyskretnie, z klasą godną świadomego kina. Współtworzą one świat kunsztownie zaprojektowany pod względem scenografii, kostiumów, zdjęć, muzyki, montażu. Przyznam się, że wizualna lektura Cienia i kości sprawia przyjemność porównywalną z Wiedźminem i Harrym Potterem. Momentami nawet zazdrościłem, że ów Wiedźmin nie miał takiej oprawy wizualnej, przynajmniej 1. sezon. Netflix wyciągnął wnioski z krytyki, wyszedł naprzeciw oczekiwaniom, z sukcesem rozwija się w kierunku prawdziwych superprodukcji serialowych, jakie spotkać możemy np. w HBO Max. Co z tego jednak, skoro tak przebogaty świat nie jest na językach. Może jeszcze nie czuć jego wpływu na fantasy jako gatunek. A może widzowie nie są przyzwyczajeni, gdy magia jest na dalszym planie i miesza się z technologią, steampunkiem i war low fantasy.
„Sense8” (2015–2018)
A wydawać by się mogło, że siostry Wachowskie to wypróbowany przepis na długofalowy sukces. Nie wszystko jednak twórczyniom zawsze wychodziło. Nikt swoim nazwiskiem nie przykryje faktycznych porażek artystycznych, jednak nie w tym przypadku. Dla fanów Wachowskich Sense8 jest z pewnością wyrazem twórczej dojrzałości reżyserek. Dla większości widzów, o ile nie są socjohomofobami, serial mógł okazać się zbyt formalnie hermetyczny, montażowo zbyt chaotyczny, treściowo pozornie stereotypowy, ale ten początek trzeba przetrwać i odkryć Sense8 z czasem na nowo, głębiej. Przepis na sukces był, lecz może serial wyszedł zbyt wcześnie. Powinien być nowością właśnie teraz, gdy streaming ma się znacznie lepiej niż 5, 10 lat temu.