PEAKY BLINDERS – koniec legendy? Recenzja 6. sezonu serialu
Niemal 10-letnie telewizyjne imperium zmierza ku końcowi, jednak spuścizna gangu z Birmingham prędko nie zniknie nam z radaru ze względu na dawno już potwierdzoną kontynuację serialu w formie fabuły wchodzącej do kin w 2024 roku. Jednak czy ostatni sezon rzeczywiście potrzebuje tak wyraźnego dopełnienia? Jak wypada na tle poprzednich? Czy twórcy sprostali oczekiwaniom fanów i śmierć Helen McCrory nie pokrzyżowała im planów na zakończenie uwielbianej przez miliony opowieści?
Sezon szósty rozpoczynamy dokładnie tą samą sceną, która zostawiła nas w niepewności we wrześniu 2019 roku. Pogrążony w marazmie i coraz mocniej wewnętrznie rozbity Tommy resztkami sił stara się utrzymać bliskich w ryzach po stracie nie tylko Aberamy, ale i ukochanej Polly Gray. Wydarzenia adoracyjnego wiecu Mosleya wyraźnie rzutują na relacje w rodzinie Shelbych – Thomas i zaciekle pragnący zemsty Michael dzielą bliskich na dwa obozy, Arthur po raz kolejny sięga dna, nie znając umiaru w używkach, Lizzie i Ada mimo perswazji i matczynej opieki dostają do zrozumienia, że ich zdanie wśród męskich potyczek to kwestia marginalna. W przeciwieństwie do poprzednich sezonów szóstej odsłony serii nie popycha do przodu żaden konkretny motyw przewodni poza domknięciem niewyjaśnionych kilka odcinków wcześniej motywów. Podążając za sezonem piątym, dużo większą uwagę niż na jakość fabuły, treściwość i tempo akcji zwracamy na wgłębienie się w psychikę bohaterów, imponujące efekty specjalne i wyjątkowe zdjęcia – we wcześniejszych odsłonach robiące wrażenie, a tym razem przebijające wszelkie dotychczasowe osiągnięcia ekipy montażowej.
Pierwsza połowa sezonu nie dostarcza nam punktu zaczepienia, intrygi. To jedynie rozliczenie z przeszłością, wygodne powroty do dobrze znanych schematów oraz mało odkrywcze i przewidywalne rozwiązania, takie jak wyczekiwany od dawna bunt Michaela, kolejne kryzysy w związkach głównych bohaterów, chwilowy i nikomu niepotrzebny powrót postaci, których wątki nie bez przyczyny urwano już lata temu. Budowanie żałobnej atmosfery na eliminacji bohaterów, z którymi nawet odrobinę nie zdążyliśmy się zżyć, to kolejny nieudany zabieg, podtrzymujący brak wyraźnego pomysłu na rozkręcenie akcji pierwszych kilku epizodów. Początkowa zmyłka, która wiernych fanów z pewnością rozczarowała, nie pojawiła się jednak przypadkowo – wszystko po to, by jeszcze intensywniej przepaść w wyczekiwaną epickość drugiej części sezonu, gdzie trudno o nudę, moment zawahania czy dostrzegalnego wcześniej pójścia na łatwiznę. Tommy stający przed niespodziewanym nowym „wrogiem” we wnętrzu samego siebie szykuje się do ostatecznego rozdania kart, gdzie po przeciwnej stronie stoi nie tylko faszystowska ideologia Mosleya, ale także przede wszystkim przyszłość spółki i dobro rodziny, która w najmniejszym stopniu nie przypomina już czasów dawnej świetności. Sezon szósty co chwila funduje nam urywki z minionych lat, przypomina, jak poplątaną drogę przeszli ci kultowi bohaterowie, jak tragiczne wydarzenia z przeszłości wciąż oddziałują na ich obecne decyzje.
Tak jak chociażby sezon trzeci widocznie przybliżył nas do wnętrza i rozterek emocjonalnych braci Shelby, nie rezygnując przy tym z genialnej ścieżki fabularnej, tak tym razem zdecydowanie zbyt dużo scen poświęcamy dramaturgii, koniecznej dla właściwego pożegnania niektórych postaci. Niewiele wnosi ona jednak do toku akcji, wypełniającej przestrzeń na zakończenie, które wyraźnie odbiega od spektakularności, jakiej z pewnością się spodziewaliśmy.
Momentami nużący, do pewnego stopnia przewidywalny i bezpieczny, jednak satysfakcjonująco obdarzający nas niepewnością i ostatecznie naprawdę godny poprzednich sezonów – tak w skrócie możemy podsumować końcowy rozrachunek z rodziną Shelby. Deprymuje fakt pośredniego zapomnienia o drugoplanowych bohaterach (takich jak wyjątkowo pominięta Ada) oraz niewykorzystania pompy końcówki ostatniego sezonu do stworzenia trzymającej w napięciu potyczki między Mosleyem a Blindersami, wyraźnie ograniczonej i sprawiającej tym razem wrażenie kolejnego coraz bardziej męczącego Tommy’ego czynnika w drodze do upragnionego spokoju i stabilizacji. Być może nie znajdziemy w nich tak wybuchowej mieszanki przemocy, czarnego humoru i kultowej pewności siebie gangsterów, gdyż na tym etapie życia każdy z nich zdaje się coraz bardziej odseparowywać od rodzinnych interesów, jednak to dzięki nowym odcinkom Tommy, Arthur, a w szczególności Lizzie ujawnią przed widzami swoje najgłębsze lęki, zmartwienia, pozwolą im na godne i wzruszające pożegnanie. W widocznej rozpaczy, żałobie i smutku przejmującym dowodzenie nad nową serią ostatni niemal półtoragodzinny odcinek to powrót do wielkiego stylu, nieoczywistych, lecz koniecznych rozpraw z konkretnymi postaciami, sentymentalne i zaskakujące podsumowanie ponad dekady drastycznego rozwoju bohaterów. Osobiście nie jestem fanką zakończeń serialowych pozostawiających furtkę, by następnie wszystko wyklarować w filmowym dodatku do serii, ale tym razem siedziałam wbita w fotel, oczekując, czy Tommy znajdzie w sobie siłę, by zacząć wszystko od nowa, dzięki czemu rozbudziła się we mnie ochota na natychmiastowy odbiór pełnometrażowego dodatku do tej ponadczasowej opowieści.
Przepych zmalał, historia straciła dawny rozbieg, nie zawsze było mi po drodze z banalnymi wyborami scenarzystów, którzy zdawali się na siłę pragnąć usatysfakcjonować każdego widza. I mimo odznaczającej się przeciętności i zmęczenia materiału ostatniego sezonu jego seans nie zaprzepaścił (do czego początkowo zmierzał) wyjątkowej pracy latami wkładanej w niesłabnącą jakość jego formy. Treść zubożała, powtarzalność rzutowała niemal w każdym odcinku tej zdecydowanie najsłabszej serii, a końcowe rozwiązanie w najmniejszym stopniu nie wskazało nam kierunku, w jakim zmierzać będą dalsze losy bohaterów. Ale czy to w końcu nie jest wręcz idealny pretekst, by jeszcze większą liczbę zaciskających zęby fanów zachęcić do wybrania się za dwa lata do kina?