NAJLEPSZE zakończenia filmów science fiction
Wiem, że mogłem wybrać inaczej i wybrać np. filmy mniej uznane jako całość. Może byłoby ciekawiej, bardziej sprzecznie czy kontrowersyjnie. Są takie produkcje sf, które zadziwiają jakością zakończenia w porównaniu z początkiem i rozwinięciem scenariusza. Są również takie, na które się zdecydowałem, a których treść od początku do końca porusza miłośników fantastyki naukowej do żywych kości. Nie ma się więc co dziwić, że ich zakończenia powinny być i są dobre, ale czy najlepsze? Otóż nie zawsze tak jest, więc wybór produkcji do tego zestawienia nie był tak oczywisty. Okazało się, że nie wszystkie tzw. świetne sf mają zakończenia fabuł godne określenia NAJLEPSZE. Jest także bonus, bo motyw z tą popkulturową postacią jest i będzie ciągle towarzyszył mi w świecie fantasy, sf, RPG i innych „nerdowskich” określeń na typowo męskie miłostki utrzymujące naszą naturę w fazie permanentnej niedojrzałości.
Coś (1982), reż. John Carpenter
Po krwawych wydarzeniach, które tak bezpardonowo zaprezentował nam Carpenter w rozwinięciu akcji filmu, najlepsze przychodzi na końcu. Moment wyciszenia, kiedy już wszystko jest jasne i widz czeka na ostateczne rozwiązanie. Tylko nikt mu go w tym przypadku nie poda na tacy. Reżyser chciał, żeby odbiorcy poczuli tę morderczą niepewność dwójki bohaterów, którzy zostali przy życiu. R.J. McReady (Kurt Russell) i Childs (Keith David) ocaleli z pożogi, ale istota także musiała przetrwać. Jedynym sposobem i ratunkiem dla niej była imitacja formy człowieka. W tej scenie aż kipi od emocji. Nasuwa się niemal pytanie, czy oni się pozabijają, czy to miałoby sens? A może na chwilę przestaną być wrogami i pomogą sobie, żeby przetrwać. W końcu każdemu z nich, człowiekowi i obcemu, o to chodzi.
Ga, ga: Chwała bohaterom (1985), reż. Piotr Szulkin
Niesamowity scenariusz i role Daniela Olbrychskiego oraz Katarzyny Figury. Ogromne niedofinansowanie przebijające się z warstwy wizualnej produkcji. Mimo to wciąż historię tę ogląda się z zapartym tchem, a finałowa scena zachwyca. Otóż główny bohater Scope i prostytutka Once decydują się uciec z planety o osobliwej nazwie Australia-458. Z początku komputer próbuje im to osobliwie wyperswadować, ale potem po brutalnych namowach zgadza się wyznaczyć kurs. Na Ziemię? Oczywiście, że nie. Na najbliższą planetę, gdzie nie ma ludzi. Zdaję sobie sprawę, że to tylko opis i nie odda całego surrealizmu zakończenia Ga, ga. Je trzeba po prostu obejrzeć i poprawić sobie humor np. na resztę dnia, względnie wieczora.
Łowca androidów (1981), reż. Ridley Scott
Do czego to tchórzliwi producenci i marketingowcy nie zmuszą reżysera, tylko dlatego, że boją się nagiąć nieco gust, inteligencję i wrażliwość publiczności. Na szczęście Ridley Scott zmontował wersję reżyserską i położył nacisk na jednorożca. Dostaliśmy zakończenie otwarte bez tandetnych wstawek o cudownym życiu Rachael i Deckarda. Nie dowiedzieliśmy się również, że Rachael jest modelem nowszej generacji, a jej życie nie będzie ograniczone do 4 lat. Pozostały pytania bez odpowiedzi. Gdyby nie pojawiła się najpierw wersja z happy endem, mogłoby być to najlepsze zakończenie w tym zestawieniu. Tak jednak nie będzie, bo owe pytania bez odpowiedzi dostały swoje życie w kinematografii i popkulturze najpierw. Nietrudno się więc dowiedzieć nawet z poziomu widza niezbyt obznajomionego z treścią filmu, że żadnej tajemnicy tu nie ma.
Atlas chmur (2012), reż. siostry Wachowskie
Ogień przygasł, zwiastując koniec mojego bajania – stwierdza Zachariasz (Tom Hanks), a dzieci protestują, chcąc dalej słuchać opowieści. Następnie się rozchodzą, i pozostaje tylko jedna dziewczynka, która pyta, gdzie jest Ziemia. Zachariasz pokazuje jej na niebie „niebieski klejnot”. Tak nazywa Ziemię. Następnie idą razem do domu, gdzie czeka na nich babcia. Nic się więcej nie dzieje. Czuć spokój i ciepło dogasającego ogniska. Może zrobiłem się sentymentalny, ale takie zakończenie jest kompletne w stosunku do całej historii. Siostry Wachowskie zwróciły się w bardzo klasyczny, konserwatywny sposób w stronę rodziny – nic nas tak nie cieszy, jak powrót do domu. Nic nas tak nie dopełnia. W filmie także warto czasem poczuć te emocje, a trudno je na ekranie przekazać tak, żeby nie okazały się sztuczne. Wachowskim się to udało.
Terminator 2: Dzień sądu (1991), reż. James Cameron
Sceną tą zachwyciłem się, jeszcze będąc dzieckiem, chociaż wtedy jej do końca nie rozumiałem. Wzruszała mnie tylko dlatego, że zżyłem się z tym morderczym terminatorem niemal jak filmowy John Connor. Nie chciałem, żeby ginął, zwłaszcza w ten sposób. Dzisiaj wzruszam się nią tak samo, jak i zachwycony jestem całym filmem, który jest arcydziełem w swoim gatunku. Rozumiem także genialność prostego zabiegu, jaki zastosował Cameron. Wystarczył jeden gest samej ręki Arnolda Schwarzeneggera, żeby ze śmierci T-800 uczynić poruszający, zapamiętywalny na lata motyw filmowy. Potem krótkie ujęcie na Sarę, która rzuca sterownikiem dźwigu, uciekający pod wpływem prędkości asfalt na bliżej nieznanej drodze i te słowa – Przed nami nieznana przyszłość. Pierwszy raz patrzę w nią z nadzieją, bo jeśli maszyna, terminator, jest zdolna docenić wartość ludzkiego życia, może i nam się uda.
Obcy: Przymierze (2017), reż. Ridley Scott
Karaluchy pod poduchy. Ucałuję dzieci na dobranoc – mówi David do Daniels i zabija ją. No właśnie, David czy Walter, bo jeśli ten pierwszy, to nic się właściwie nie zmieniło. Nie ma żadnego twistu, nad którym trzeba pomyśleć głębiej. A jeśli Walter, to robi się naprawdę ciekawie. Mimo że w rozmowie z Daniels widać, że David nie znał pewnego jej marzenia, to wciąż pozostaje furtka, bo nawet nowy Walter mógł się powstrzymać przed odpowiedzią, licząc na to, że jeszcze przed śmiercią (albo hibernacją, która i tak skończy się jej śmiercią później) przestraszy Daniels, zaakcentuje swoją wyższość. Następnie widzimy, jak przy dźwiękach Wagnerowskiego „Wejścia bogów do Walhalli” David/Walter wkracza dumnym krokiem do hangaru z kolonistami i w komorze zarodków umieszcza wyplute wcześniej okazy nowego gatunku. Cały morderczy ładunek poleci więc na Origae-6, a facehuggery będą miały ludzkich ciał pod dostatkiem, żeby narodziły się ksenomorfy.
Planeta Małp (1968), reż. Franklin J. Schaffner
Dowidzieć się po pokonaniu tylu trudów, stracie załogi, właściwie wszystkiego, że powróciło się na zniszczoną ziemię, którą władają małpy, to szok. Mało tego, pozostali przy życiu ludzie bardziej przypominają hodowlane bydło niż istoty myślące. To sobie uświadamia George Taylor (Charlton Heston), gdy na brzegu oceanu zsiada z konia, załamany klęka na piasku, a nad nim unosi się głowa zniszczonej Statui Wolności. Przy jego boku pozostała jedynie prawie niekomunikatywna Nova. Prze cały film nie sposób domyślić się, że to Ziemia. Na tym polega genialność tego zakończenia.
Incepcja (2010), reż. Christopher Nolan
Jeśliby tak kiedyś się stało, że mielibyście szansę jak w Matrixie wziąć pigułkę prawdy i tym samym stracić wszystko – rodzinę, pracę, majątek – pozbylibyście się tego tylko dla tzw. prawdy? A jeśli jest ona niczym innym jak tylko tym, co widzimy zmysłami i doświadczamy umysłem? A one są jedynie interpretacją tego, co naprawdę jest? Bączek upadnie czy nie? Wydaje się, że jednak tak, a życie Cobba (Leonardo DiCaprio) nie jest ułudą. Z drugiej strony Nolan nie pokazał, jak bączek upada. Chwieje się, ale nie upada. Nasze poznanie zmysłowe chwieje się, jest zawodne, ale wciąż je wybieramy, a nie prawdę i radykalną utratę.
1984 (1984), reż. Michael Radford
Zróbcie to Julii! – w tych trzech słowach zawiera się cała idea wszelkich totalitaryzmów. Ludzie są zmuszani do myślenia, że zrobienie strasznych rzeczy innym uratuje ich, i nie ma tu żadnych granic. Katalizowanie egoizmu i trzymanie go na smyczy strachem jest metodą systemów totalnych. Jest tylko przetrwanie poprzez wykonywanie rozkazów tych, którzy są Panami. Myślozbrodnia, seksozbrodnia – to zostało z miłości Winstona i Julii. Ich ostatnie spotkanie przypomina rozmowę zniszczonych emocjonalnie ludzi, którzy zasnęli i już się nigdy nie obudzą. Samotność Winstona w pustej knajpie nad szachami porusza w równym stopniu co jego wcześniejsze brutalne spotkanie z O’Brienem. A potem już tylko kula w łeb.
Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie (2016), reż. Gareth Edwards
I oto ten bonus, o którym wspominałem we wstępie. Dlatego kontrowersyjny, bo są istotne wątpliwości, czy serię Gwiezdne wojny i wszystkie związane z tą tematyką produkcje zaliczyć do kina science fiction. Nie będę się upierał, że trzeba to robić, ale z pewnością nikt nie zaneguje tego, że w Łotrze 1 są elementy obecne w innych dziełach z gatunku fantastyki naukowej, co do których nikt nie ma wątpliwości, że należą do tego gatunku. Chodzi oczywiście o scenę z wejściem Dartha Vadera, czyli nie tak do końca ostatnią. Wejście to natomiast jest tak mocne jak wejście smoka. Przyćmiewa cały film i będę je polecał każdemu, kto nie lubi tego typu kina. Mało tego, świetnie kontrastuje z poprzedzającym i nieco ckliwym motywem śmierci Jyn Erso (Felicity Jones) i Cassiana Andora (Diego Luna).