RIDLEY SCOTT. Niezaspokojony głód tworzenia.
Każdy tytuł, który wychodzi spod jego ręki, jest wielkim kinowym wydarzeniem. Filmy, które wyreżyserował, zdobyły 9 Oscarów i setki innych nagród i wyróżnień, zaś on sam był trzykrotnie nominowany do nagrody Akademii. Ma na koncie dzieła, które na stałe weszły do klasyki wielu gatunków i konwencji filmowych, takich jak science-fiction czy kino drogi. Od pełnometrażowego debiutu w 1977 r. pozostaje jednym z najbardziej regularnych, a zarazem wszechstronnych reżyserów Hollywood. Panie i Panowie: sir Ridley Scott.
Już pierwszy rzut oka na dorobek urodzonego w angielskim South Shields twórcy pozwala stwierdzić, że jest człowiekiem o szerokim wachlarzu zainteresowań.
W jego filmografii dostrzeżemy zarówno kino sensacyjne, jak i wojenne; odszukamy w niej dramaty szpiegowskie i obyczajowe, a wszystko to podszyte jest atmosferą kultowego science-fiction i potężnych widowisk. Co kilka lat powraca do ulubionych konwencji i mimo blisko 78 lat na karku (urodziny obchodzi 30 listopada), a także osobistych tragedii (w sierpniu 2012 r. samobójstwo popełnił Tony, młodszy brat i stały współpracownik Ridleya), Scott tworzy z niezwykłą regularnością i zachwyca kolejne pokolenia widzów.
Już w 1956 r. nakręcił swój pierwszy film, krótkometrażowy „Boy and Bicycle” (w tytułowej roli właśnie Tony), i mimo upływu blisko 60 lat od tego wydarzenia, Anglik wciąż tworzy na poziomie nieosiągalnym dla wielu młodszych reżyserów. Jego głód tworzenia wydaje się niemożliwy do zaspokojenia, a zapowiedzi – potwierdzone lub nie – kolejnych projektów nikogo już nie dziwią. Spróbujmy się zatem przyjrzeć jego dorobkowi i odnaleźć w nim pewne tendencje i prawidłowości.
Ojciec chrzestny science-fiction
Najwięcej fanów Ridleyowi zdobyły z całą pewnością kultowe pozycje kina SF, na nowo definiujące ikonografię tego gatunku i w sposób nieodwołalny wiążące go z pojęciem wyobcowania i zagadnieniem kondycji ludzkości. Najpierw w 1979 r. za sprawą „Obcego. Ósmego pasażera Nostromo”, a następnie trzy lata później „Łowcą androidów” Scott przeszedł do historii nie tylko kina SF, ale szeroko pojętej fantastyki w ogóle, tworząc podwaliny ogromny sukces, jaki stał się udziałem tego typu filmów na przełomie lat 70. i 80. XX w.
Prawdopodobnie sam reżyser nie spodziewał się, że tworząc dzieło o zabójczym Obcym, daje początek jednej z bardziej dochodowych kinowych franczyz ubiegłego stulecia. Historia załogi komercyjnego statku Nostromo, która – wybudzona przedwcześnie z hibernacji – staje się ofiarą nieznanego kosmicznego stworzenia, stała się synonimem idealnego połączenia konwencji science-fiction i kina grozy. Mroczny, surowy obraz w sugestywny sposób ukazywał wyobcowanie kilkuosobowej załogi w zawieszonym we wszechświecie pojeździe kosmicznym, który najpierw staje się dla nich więzieniem-pułapką, a następnie grobem. Fani serii do dziś nie są zgodni, który z filmów serii jest najlepszy (konkurentem dla dzieła Scotta jest bardziej dynamiczna i efektowna kontynuacja Jamesa Camerona z 1986 r.), jednak to właśnie pierwsza część cyklu stanowiła największy ładunek grozy i suspensu. Dzieło sir Ridleya w dużym stopniu niosło w sobie jeszcze ducha kontestacji, zaś kolejne odsłony w coraz większym stopniu realizowane były jako potencjalne komercyjne przeboje, dalekie od pierwotnej atmosfery filmu z 1979 r.
„Blade Runner” był zaś z kolei propozycją dużo bardziej heterogeniczną, rozgrywającą się w wielu przestrzeniach, dużo bardziej atrakcyjną wizualnie i koncepcyjnie. Scott zawarł w niej także dużo więcej humanizmu, pytając o kondycję człowieka i istotę człowieczeństwa. W tym długo niedocenianym filmie reżyser garściami czerpie z ikonografii czarnego kryminału, wprowadzając cały szereg archetypicznych postaci, z upadłym „detektywem” Deckardem i femme fatale Rachel na czele. Niesamowite zdjęcia Jordana Cronenwetha w większości spowite są mrokiem, rozświetlanym często jedynie technologicznym, zimnym światłem neonów, diod i reflektorów.
Choć wiele w „Łowcy androidów” naiwnego symbolizmu, a niekiedy i melodramatycznego zacięcia, film Scotta wszedł do klasyki kina science-fiction jako niezwykle dopracowana wizja cyberpunkowej rzeczywistości, w której uzupełnieniem rasy ludzkiej stają się replikanci. Ta pełna rozmachu ekranizacja postapokaliptycznej powieści Phillipa K. Dicka „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?” oparta jest na wielu dychotomiach, takich jak człowiek-maszyna, czucie-znieczulenie czy niewolnictwo-symbioza. Kreują one poczucie relatywizmu moralnego, w którym niezdolna do odczuwania maszyna postępuje bardziej humanitarnie niż bezwzględny człowiek. Trzeci film Scotta był mocno nacechowany ideologicznie, lecz pokazał, że Anglik jest twórcą niezwykle świadomym swego warsztatu, potrafiącym stworzyć dzieło autorskie w ramach gatunkowej konwencji.
Być może na skutek chłodnego odbioru „Łowcy androidów” sir Ridley porzucił science-fiction na trzydzieści długich lat. Dopiero latem zeszłego roku mogliśmy przekonać się, czy reżyser dwóch niezwykle ważnych dla rozwoju gatunku obrazów wciąż potrafi stworzyć dzieło kompletne, spójne zarówno na poziomie wizualnym, jak i fabularnym. W lipcu 2012 r. na ekrany polskich kin z impetem wkroczył „Prometeusz”, projekt rozpoczęty na początku XXI w. jako prequel serii o śmiercionośnym stworzeniu z kosmosu. Choć w tym niezaprzeczalnie monumentalnym dziele można odnaleźć „włókna DNA <<Obcego>>” (chciałoby się rzec – dosłownie i w przenośni), to jednak Scott i jego zespół postanowili skierować swój projekt na nowe wody, rozwijając osobną historię oraz czyniąc z „Prometeusza” obraz poboczny, nie zaś połączony w bezpośredni sposób z serią „Alien”.
Większość widzów nie doceniła jednak nowych pomysłów Ridleya, a pozytywnych ocen próżno było szukać także wśród wypowiedzi krytyków – choć doceniano wizualny pietyzm nowego dzieła utytułowanego reżysera, zarzucano mu brak przejrzystości fabuły i wtórność, którą rzadko można było dostrzec we wcześniejszych filmach Scotta. Wtórność, dodajmy, poniekąd także wobec własnych dokonań, gdyż w „Prometeuszu” dostrzegamy połączenie elementów znanych z „Obcego” (statek kosmiczny, załoga mierząca się z nieznanym wrogiem) z tymi, które obecne były w „Blade Runnerze” (imitujące ludzi androidy i ich pragnienie człowieczeństwa). Epicka opowieść nie odniosła sukcesu ani na polu artystycznym, ani komercyjnym, zarabiając na świecie zaledwie nieco ponad 400 milionów dolarów, co w świetle nakładów czasu, pracy i pieniędzy poświęconych na ten projekt musi być uznawane za porażkę. Nie tak dużą jednak, jak mogłoby się wydawać, bowiem sam sir Ridley podczas niedawnej konferencji prasowej na London Film Festival przyznał, że trwają prace scenariuszowe nad kontynuacją filmu o załodze poszukującej początków ludzkości. Ciekawostką jest natomiast polski akcent w ekipie Scotta – właśnie przy prometejskim projekcie współpracę z mistrzem rozpoczął znakomity operator Dariusz Wolski, który później wykonał zdjęcia do „Adwokata”, a obecnie pracuje z angielskim twórcą nad biblijnym „Exodusem”, jest więc duża szansa, że sfotografuje także kadry drugiej odsłony „Prometeusza”. Oby z większym sukcesem.