MATRIX ZMARTWYCHWSTANIA. Parodia, która chciała być pomnikiem
Tak jak Neo nie mógł uwierzyć w to, że żyje w symulacji, tak fani Matrixa przecierali oczy ze zdumienia, gdy zapowiedziano powstanie czwartej odsłony serii. Ale przecież tego można się było spodziewać, jeśli przyjrzymy się trendom z ostatnich lat. Mad Max, Blade Runner, Gwiezdne wojny, Terminator, Obcy – wszystkie te słynne, fantastyczne marki, z lepszym i gorszym skutkiem postawiono ponownie na nogi. Dowodzi to tego, iż kultura popularna przybiera często formę wężowego uroborosa, ponieważ powtarzając nieustannie w kółko te same treści, sama zjada swój ogon. Co zaskakujące, Lana Wachowski postanowiła uczynić z tego lejtmotyw czwartej odsłony Matrixa.
Jak doskonale wiemy, finał Rewolucji niespecjalnie stwarzał możliwość do kontynuowania tej historii. Z tego też względu swego czasu podnoszony był temat ewentualnego prequela, opowiadającego o losach poprzednich wybrańców (bo jak wiemy z Reaktywacji, Neo nie był jedynym, który przejrzał na oczy), ale pozostało to w sferze plotek. Gdy jednak dano oficjalnie do zrozumienia, że nowy projekt będzie sequelem z cechami rebootu oraz że ponownie w projekcie weźmie udział Keanu Reeves (niesiony falą popularności Johna Wicka) i Carrie-Anne Moss, początkowa eskalacja entuzjazmu musiała w końcu wyłonić zasadnicze pytanie: jak kontynuować drogę bohatera, którego już nie ma?
Rąbka tajemnicy uchylił tytuł filmu. Nie od dziś wiadomo, że seria Matrix bardzo inteligentnie została osadzona na symbolice chrześcijańskiej, ale też poniekąd buddyjskiej. Innymi słowy, prócz science fiction mieliśmy w tych filmach do czynienia z przenikaniem się religijnych i filozoficznych konkluzji, nadających całości głębi. Jeśli więc wiemy, że kończący swój żywot w Rewolucjach wybraniec to nic innego jak odniesienie do ofiary Chrystusa, do kompletu powinniśmy otrzymać jeszcze akt zmartwychwstania, by przesłanie stało się jasne. Najwyraźniej tą drogą poszli twórcy, choć po prawdzie do czasu seansu do końca nie można było być pewnym, w jaki sposób tytuł filmu traktować, czy wybraniec faktycznie został wskrzeszony, czy też mamy do czynienia z kolejną zwodniczą metaforą.
Największą zaletą fabuły czwartej części było więc to, że przed seansem była nam rozpisana w sposób lakoniczny, by mylić nasze tropy. Zwiastun został zaprojektowany idealnie, ponieważ zamiast rozwiania wątpliwości dostarczył nowych. I tak stajemy w końcu przed tym lustrem. Mierzymy się z rezultatem końcowym. Co otrzymujemy?
Niebieska pigułka – świat iluzji
Swoje wnioski z seansu nowego Matrixa podzielę na dwie części. Na film można bowiem spojrzeć w dwójnasób, zgodnie z symboliką pigułek, mających stawiać bohatera przed wyborem pozostania w świecie iluzji bądź prawdy. Na pierwszy rzut oka, czuć bowiem, że autorka Lana Wachowski odrobiła pracę domową i dobrze przemyślała, w jaki sposób zainteresować widzów swoją wizją. Nie mogę zdradzać fabuły, ponieważ popsuję zabawę, ale po pierwszych kilkunastu minutach seansu doszedłem do wniosku, że twórcy popisali się nie lada sprytem i wyczuciem. Sprytem, ponieważ, okazuje się, że istniał prosty sposób na przywrócenie starego znajomego do świata żywych. Wyczuciem, ponieważ nowy Matrix zamiast kontynuować podniosłość dwóch poprzednich sequeli, tym razem wyraźnie spuścił z tonu, nie stroniąc przy tym od żartów. Za broń Wachowski wykorzystała autotematyzm – nieustanne nawiązywanie do poprzednich części, wręcz jak żywo ich cytowanie. Wymiar kluczowego dla serii konfliktu człowieka z maszyną także został ciekawie poszerzony, kierując się w stronę koegzystencji.
I pod tym względem czuć tu oczywiście świeżość i brak nadęcia. Jeśli tylko damy się temu ponieść i zrozumiemy założenia reżyserki, która chciała dla nas dobrze, miała pomysł i nie wahała się go wprowadzić w życie. Do starych aktorów dokooptowano nowe, rześkie twarze (co niektóre widziane już w Sense8). To swoisty paradoks, iż w filmie, który powstał dzięki udziałowi dwójki aktorów sygnujących serię, najciekawiej, najlepiej radzą sobie nowi aktorzy (wszyscy są świetni, ale najbardziej pełnokrwiście wypadła Jessica Henwick). Nieco mroczną, a na pewno szorstką stylistykę poprzednich części, charakteryzującą się barwą zielonej zgnilizny tym razem zastąpiono nowoczesnym połączeniem niebieskiego z żółtym i większą ekspozycją świetlną. To miał być zatem reset nie tylko treści, ale także obrazu, który czerpiąc z tradycji serii, miał wprowadzić nową jakość. Da się to odczuć w niektórych scenach, jak w pierwszej sekwencji z Neo, który raz jeszcze nie potrafi odnaleźć się w świecie, w jakim przyszło mu żyć. To jest właśnie ten rodzaj polotu i znajomości marki, który pozwolił na wyczuwalną we fragmentach zabawę konwencją. Tej pary nie wystarczyło jednak na cały seans. Przez większość czasu (a trzeba podkreślić, że film do krótkich nie należy) biłem się z myślami, ponieważ chciałem i starałem się dobrze bawić, ale jednocześnie widziałem, że nowy Matrix ma poważne problemy.
Czerwona pigułka – świat prawdy
Wówczas docierała do mnie prawda. Trzeba mieć w sobie duże pokłady fanowskiej miłości, by nie dostrzegać tego, czym Zmartwychwstania faktycznie są. A film ten tak bardzo zakręcił się na punkcie metakomunikatu, że momentami brzmi i wygląda jak parodia serii, a nie jego pełnoprawna kontynuacja. Najtrudniejsze kwestie, związane z przywróceniem do życia głównych bohaterów, zostają tu wyjaśnione w sposób najprostszy z możliwych, natomiast ścieżki, które miały płynnie i sprawnie wprowadzić nas w ten świat, zostały niemalże maksymalnie pokomplikowane. O wiele za długo poświęcono w filmie czasu na to, by tłumaczyć widzowi sens powstania tego filmu. Wygląda to trochę tak, jakby Lana się trochę przed nami tłumaczyła. Najgorsze jest w tym jednak to, że wspominany autotematyzm w konsekwencji używany jest w nadmiarze, ponieważ zamiast wynosić fabułę na nowy, odległy dotąd poziom, służy reżyserce jako zasłona przed ewentualną krytyką. Czwarty Matrix tak bardzo chce być jak pierwszy Matrix, że w konsekwencji nie wie, czym sam jest naprawdę.
Największą słabość Zmartwychwstań obnaża jednak nie tyle to, co jest w nim mówione, ale to, że jest mówione za dużo. Siła Matrixa to idealne wyważenie akcji z momentami interesujących przestojów, tłumaczących sens całego tego cyrku. Czwarta część postawiła wyraźnie na ten drugi aspekt, zapominając, że ta seria od zawsze stała niezapomnianymi sekwencjami akcji. Te z pierwszej części przeszły przecież do historii kina, napisały nowy rozdział efektów specjalnych. Nawet w przegadanych i nadętych sequelach możemy wskazać kilka scen (jak na autostradzie, oczywiście), które możemy sobie puszczać w nieskończoność, nawet jeśli nie jesteśmy zainteresowani samym filmem. Z przykrością muszę oznajmić, że takich scen w Zmartwychwstaniach brakuje. Pojedynki, czy to z użyciem pistoletów, czy klasycznego kung-fu, nie mają w sobie tego oddechu pietyzmu, który tak dobrze pamiętamy z trylogii.
Nie ma w tym filmie żadnej sceny, o której będę rozmyślał po tygodniach, miesiącach, latach od seansu. To już wiemy. Aczkolwiek jest za to kilka ciekawych myśli, które tworzą zgrabną analogię do współczesnej sytuacji na świecie. Spodziewałem się, że Lana Wachowski wykorzysta pandemię do wzmocnienia metafory i się nie zawiodłem. Zmartwychwstania to bowiem film o roli pamięci i tego, że ma ona kluczowy wpływ na nasze jestestwo. Jesteśmy tym, o czym myślimy, a jedyny świat, jaki się dla nas liczy, to ten w naszej głowie. Dlatego tak ważne jest posiadanie dobrego filtra informacji, bo jeśli go nie posiadamy, na scenę musi wejść Neo i wyzwolić nas z iluzji. Jego walka wydaje się jednak przegrana, co skrzętnie zauważa jeden z bohaterów filmu. Ludzie nie chcą bowiem wolności, nie rozumieją jej, wolą niebieskie pigułki zapomnienia, ponieważ chcą, tak, chcą być kontrolowani.
Reasumując – przeciętnie wypadł ten powrót. Jest nierówno. Neo nie wygląda jak Neo, tylko jak John Wick. Nowa stylistyka rozprasza uwagę, nie ma zadatków do budowania klimatu. Fabularne pomysły są z kolei bardzo odważne, ale brzmią w niektórych fragmentach aż nadto asekurancko. Jako zdeklarowany fan serii muszę jednak przyznać, że Lana Wachowski w żaden sposób nie obraziła mnie tym filmem. Doceniam go za zaskakującą wręcz szczerość. Podobają mi się niektóre konkluzje, podobają mi się nowe, filozoficzne tropy. To podręcznikowy przykład filmu stojącego w rozkroku, mającego zadatki na dzielenie widowni i krytyków. To, czy dacie się ponieść, zależy więc głównie od was.