MAŁO ZNANE komedie science fiction, które warto obejrzeć
Chociaż science fiction i komedia to filmowe gatunki, które zdają się dość rzadko łączyć w jednym kinematograficznym tworze, to w rzeczywistości w historii filmu aż roi się od tytułów stanowiących ich fuzję. Niestety, większość z nich to produkcje niewarte zapamiętania i nierzadko powodujące niechęć do sięgania po kolejne wykwity podgatunku. W związku z powyższym dość łatwo jest przeoczyć naprawdę zabawne i wartościowe komedie science fiction. Dowodem na to niech będzie poniższe zestawienie, w którym zrezygnowałem z uznanych przedstawicieli śmieszno-fantasyczno-naukowego podgatunku na rzecz tych mało znanych i niedocenionych, ale równie inteligentnych i/lub zabawnych. Dajcie znać w komentarzach, jakie filmy dodalibyście do tej listy!
„Przygody Buckaroo Banzai. Przez ósmy wymiar” („The Adventures of Backaroo Banzai Across the 8th Dimension”, 1984)
Film Przygody Backaroo Banzai. Przez ósmy wymiar ma niezwykle ciekawą, ale też dość smutną historię, która stanowi jednocześnie przestrogę dla wszystkich twórców kina. W przemyśle filmowym nie można być niczego pewnym. Nie można bezgranicznie wierzyć w to, że jest się w posiadaniu opowieści ponadczasowej, którą już po wsze czasy będzie się analizować, rozbierać na części pierwsze i cytować. Słowem, nie wolno wydawać pieniędzy, których się jeszcze nie ma. W.D. Richter i Earl Mac Rauch byli tak bardzo przeświadczeni o tym, że Przygody Backaroo Banzai odniosą ogromny sukces, że w samym filmie ogłosili, iż powstanie jego sequel. Jak łatwo się domyślić, opowieść o neurochirurgu, poszukiwaczu przygód i gwieździe rock’n’rolla w jednej osobie, który ratuje świat przed najeźdźcami z ósmego wymiaru, przepadła w kinach. Postać Backaroo Banzai zyskała popularność dopiero wtedy, kiedy jego przygody wydano na nośnikach fizycznych. Film obrósł kultem zbyt późno. Wytwórnia, dla której pracowali Richter oraz Rauch zbankrutowała lata wcześniej. Dlaczego Przygody Backaroo Banzai odniósł w roku swojej premiery tak spektakularną porażkę? Wydaje się, że to, co dziś stanowi o wyjątkowości tej produkcji, uznano wtedy za dziwadło przeznaczone wyłącznie dla pryszczatych geeków. Trudno również nie oprzeć się wrażeniu, że w Przygodach Backaroo Banzai starano się wepchnąć za dużo… wszystkiego. Nie zmienia to jednak faktu, że dziś produkcja Richtera to kultowa perełka. Film inny niż wszystko, co w kinie widzieliście. Przezabawny, optymistyczny, ze świetnymi, doskonale odegranymi postaciami (genialny John Lithgow!). Właściwie, jeżeli już sam tytuł nie zachęca was do obejrzenia tego dzieła, to chyba nie jesteście fanami komedii science fiction.
„Interkosmos” („Innerspace”, 1987)
Skoro już mowa o filmach, w których wszystkiego jest na pierwszy rzut oka aż za dużo, to warto wspomnieć w tym miejscu o Interkosmosie Joego Dantego. To doprawdy niebywałe, jakim talentem wykazał się w przypadku tej produkcji autor Gremlinów, łącząc w niej tak wiele różnych gatunków. W Interkosmosie mamy wszak do czynienia z kinem przygodowym, akcji, thrillerem, filmem kumpelskim, komedią i science fiction. Co ciekawsze, ten miszmasz naprawdę przyjemnie działa, dobrze trzyma tempo i wciąż rewelacyjnie wygląda. Inspirowany takimi legendarnymi produkcjami jak Człowiek, który się nieprawdopodobnie zmniejsza (1957) czy Fantastyczna podróż (1966) Interkosmos to świetna, wciągająca zabawa. Duża w tym zasługa wzorowych efektów specjalnych (za które film otrzymał Oscara w 1988 roku) oraz gry aktorskiej Martina Shorta i Dennisa Quaida.
„Człowiek z dwoma mózgami” („The Man with Two Brains”, 1983)
Człowiek z dwoma mózgami to kolejny po Przygodach Backaroo Banzai… film o neurochirurgu. Michael Hfuhruhurr (nie zasnąłem z twarzą na klawiaturze, tak się nazywa) w przeciwieństwie do Backaroo nie znudził się jednak tym fachem. Ba! Postać ta jest nawet twórcą dość specyficznej, ale skutecznej metody operacji mózgu. Nie będę zdradzał wam fabuły tego szalonego filmu. Człowiek z dwoma mózgami Carla Reinera to parodia dreszczowców science fiction z lat 50. i 60. XX wieku. To również jedna z najbardziej zwariowanych produkcji, w której udział wziął Steve Martin. I choć rozumiem, że można nie przepadać za jego poczuciem humoru, to należy przyznać, że w Człowieku z dwoma mózgami daje prawdziwy koncert swojej komicznej gry aktorskiej. Dzielnie wtóruje mu tutaj piękna Kathleen Turner w roli jego filmowej żony Dolores oraz Sissy Spacek wcielającej się w… gadający, zamknięty w słoiku mózg. Jeszcze jedna istotna sprawa! Chociaż Steve Martin może kojarzyć się z komediami pełnymi gagów i żartów przeznaczonych dla każdej grupy wiekowej odbiorców, to radzę wam nie włączać tego filmu przy dzieciach.
„Prawdziwy geniusz” („Real Genius”, 1985)
Martha Coolidge to jedno z tych nazwisk, które niewiele mówią kinomanom znad Wisły, nawet tym urodzonym w latach 80. czy 90. XX wieku. Za oceanem jest natomiast dla wielu tzw. milenialsów symbolem kina młodzieżowego. W ich pamięci i sercach Coolidge zapisała się jako autorka takich filmów jak Dziewczyna z doliny (1983), Historia Rose (1991) czy właśnie Prawdziwy geniusz. Chociaż Prawdziwy geniusz opowiada przede wszystkim historię 15-letniego cudownego dziecka Mitcha Taylora, w którego wcielił się Gabriel Jarret, to całe show kradnie tutaj tryskający niespożytą energią i młodzieńczym blaskiem Val Kilmer w roli starszego opiekuna i mentora Mitcha: Chrisa Knighta. Nie zrozumcie mnie jednak źle. Val Kilmer to tylko jeden z powodów, dla których warto zapoznać się z produkcją Marthy Coolidge. Jest w niej bowiem tyle energii, luzu, wspaniałego, młodzieżowego humoru, buntu i klimatu lat 80. XX wieku, że trudno jej nie pokochać. Zanim przejdę do kolejnego tytułu mojego zestawienia, winien jestem wam jeszcze wskazanie, skąd w teenage comedy z lat 80. wziął się element science fiction. Otóż wspomniani wyżej młodzi geniusze otrzymują od swojego profesora zlecenie zaprojektowania prototypu lasera o niewyobrażalnie dużej mocy, który ma zostać wykorzystany jako broń wojskowa służąca eliminowaniu wrogów politycznych i kraju. Cały ambaras polega na tym, że Mitch oraz Chris nie mają zielonego pojęcia, że właśnie do takich działań wykorzystuje się ich nietuzinkową wiedzę.
„Ciemna gwiazda” („Dark Star”, 1974)
Kino science fiction przyzwyczaiło nas do tego, że podróże kosmiczne dostarczają doświadczeń wręcz transcendentalnych, że są ponadto źródłem niezwykłych przygód, niebezpieczeństw i bezustannej, pochłaniającej człowieka bez reszty pełnej pasji pracy. Ciemna gwiazda, czyli rozwinięcie szkolnego projektu filmowego Johna Carpentera i Dana O’Bannona stanowi totalne zaprzeczenie wspomnianego wyżej postrzegania kosmicznych wojaży. Według twórcy Halloween Ciemna gwiazda to Czekając na Godota w kosmosie. Film ukazuje monotonię i samotność życia załogantów tytułowego statku. Ich praca, którą zajmują się bez przerwy już od dwóch dekad, polega na unicestwianiu niestabilnych planet, które mogłyby zagrozić kolonizacji strefy pozaziemskiej. Znajdujący się w przestrzeni kosmicznej od 20 lat statek wciąż się psuje. System coraz rzadziej współpracuje. Ekipa na nim pracująca traci z kolei resztki chęci do wykonywania zadań i tęskni za swoimi ziemskimi zajęciami. Wszystko to sprawia, że coraz gorzej się między sobą dogadują i nierzadko dochodzi między nimi do tarć. W Ciemnej gwieździe znajdziecie całe mnóstwo nawiązań o charakterze parodystycznym do 2001: Odysei kosmicznej (1968) Stanleya Kubricka. Nie jest to jednak produkcja, która cieszy się wyłącznie statusem udanej parodii legendarnego dzieła science fiction. Ciemna gwiazda oferuje bowiem znacznie więcej. To niezwykle inteligentny, absurdalny, wywołujący naturalny śmiech, cyniczny i w jakiś dziwny sposób wzruszający film. Film, który zawiera motywy stanowiące bazę pod doskonale znane, późniejsze wybitne pozycje science fiction. Nie wierzycie? To wyjaśnijcie, proszę, poniższe! Czy wiecie, dlaczego inteligentny system statku USCSS Nostromo zwany był Matką? Bo na Czarnej gwieździe też była Matka, a autorem skryptu zarówno do satyry Carpentera, jak i arcydzieła Ridleya Scotta był przecież Dan O’Bannon. Wymieniony przykład to jednak zaledwie wierzchołek bogactwa inspiracji, jakie gwarantuje skromna Ciemna gwiazda.
„Podróże w czasie: najczęściej zadawane pytania” („Frequently Asked Questions About Time Travel”, 2009)
Podróże w czasie: Najczęściej zadawane pytania to jedyny pełnometrażowy film kinowy zrealizowany przez zmarłego na białaczkę w 2010 roku reżysera Garetha Carrivicka. Co interesujące, w swojej produkcji z 2009 roku Brytyjczyk wspomina o tzw. montażystach, czyli specjalnych urzędnikach, którzy podróżują w czasie, aby wyeliminować ze świata m.in. artystów tuż po tym, kiedy stworzyli oni swoje największe dzieła. Wszystko po to, aby odbiorcy ich twórczości nie doświadczali spadku jakości ich sztuki. Trudno rozstrzygnąć, czy kwestia tzw. montażystów stanowi przejaw humoru Carrivicka w najczarniejszej postaci, czy jest wyłącznie szalonym pomysłem (bez podtekstu), jakich w Podróżach w czasie: Najczęściej zadawanych pytaniach jest całkiem sporo. Film Carrivicka należy bowiem do tych tworzonych przez fanów science fiction, nerdów, przepraszam, inżynierów wyobraźni dla fanów science fiction. Mnóstwo tu zatem żartów-nawiązań do klasyki gatunku. Od E.T. przez Bliskie spotkania trzeciego stopnia do Obcego – decydującego starcia, a także pytań z podtytułu filmu. Podróże w czasie… to miła i sprawnie zrealizowana komedyjka science fiction. Być może nie sprawi, że będziecie pokładać się ze śmiechu, ale na pewno nieraz szczerze na niej zachichoczecie. No i występuje tu Anna Faris, co dla wszystkich fanów komedii wszelakich stanowi z automatu ogromny plus.
„Atak na dzielnicę” („Attack the Block”, 2011)
Nic już z tego nie rozumiem! Pełen akcji i brytyjskiego humoru film o inwazji obcych na pewne londyńskie osiedle zarabia w kinach mniej niż połowę swojego budżetu, który zresztą jak na współczesne standardy kina science fiction był raczej dość skromny (13 milionów dolarów)? Przecież to nielogiczne i niemożliwe! A jednak to prawda. Atak na dzielnicę to komediowo-fantastyczno-naukowa perełka, która w roku swojej premiery wpadła w jakąś czarną dziurę. Mam czasem wrażenie, że tkwi tam zresztą do dziś. Okej, rozumiem, że to reżyserski debiut fabularny, że w 2011 roku takie nazwiska jak Jodie Whittaker i John Boyega znacznej części publiczności jeszcze niewiele mówiły, ale od premiery Ataku… minęło już 13 lat, a ja wciąż, gdy pytam kogoś o ten film, słyszę tylko, że jest on temu komuś nieznany. Debiut Joego Cornisha jest tymczasem czymś, czego przegapić się nie powinno, bo właściwie pod każdym względem trafia w sedno. Jest szczery, prawdziwy, mądry, przezabawny, angażujący, przejmujący i do tego efektowny oraz stylowy jak cholera. Jeżeli jeszcze nie widzieliście Ataku na dzielnicę, to bierzcie się do roboty. Błagam!