Filmy SCIENCE FICTION, które doceniono dopiero PO LATACH
Przede wszystkim w momencie premiery nie były to filmy znane z sukcesu finansowego. Ani widzowie, ani krytycy im nie zaufali, żeby w ogóle je obejrzeć. Czasy były inne, i może w tym tkwi jedna z przyczyn braku premierowej popularności, że zapoznać się z tymi produkcjami można było tylko w kinie. Dzisiaj mamy jeszcze streaming, BD i generalnie Internet, więc nawet jeśli jakiś film nie zdobył sławy w momencie publikacji w kinach, to w ciągu miesięcy, a nie lat ma jeszcze szansę na zdobycie popularności. Kiedyś nie było to możliwe. Poza tym science fiction posiadało inny status popkulturowy. Filmy w zestawieniu mają nieraz 30–40 lat, a więc pochodzą z czasów, kiedy całe pokolenia widzów jeszcze nie nawykły do oglądania tak bezpośrednich wizualnie przedstawień postaci, rzeczy i wydarzeń, które można było do tej pory jedynie sobie wyobrażać na podstawie książek i rysunków. Samo życie widzów wtedy również było bardziej analogowe, nawet jeśli myślimy o latach 90. Czas działa na korzyść fantastyki naukowej, gdyż nawet słabsze pomysły ogląda się z dzisiejszego punktu widzenia, a to zmienia ocenę. Lubimy po prostu spojrzeć na jakieś stare SF i ze zdziwieniem odkryć, jak kiedyś pojmowano ten gatunek, co dzisiaj faktycznie jest realnym osiągnięciem techniki, a co wciąż fikcją.
„Łowca androidów” (1982), reż. Ridley Scott
Jest to koronny przykład docenionego filmu po latach. Mało tego, uznanego po latach za film legendarny dla science fiction i artystycznie niemal doskonały nie tylko w ramach SF. Co się więc takiego stało? Nie ma jednej przyczyny. Może był to źle wybrany czas premiery? Może było to nieklasyczne jak na owe czasy złączenie kina noir z fantastyką naukową? Może było to koślawe zakończenie? Może zbyt wiele ukrytych znaczeń, które trzeba odkryć wraz z czasem, a nie po jednym seansie? Może byli to krytycy, którzy mieli zbyt wysoką średnią wieku? Może wreszcie był to sam Steven Spielberg ze swoim E.T.? Dzisiaj ważne jest jednak, że i widzowie, i krytycy zmienili zdanie. Nawet Roger Ebert po latach uznał Łowcę androidów za klasykę kina nie tyle SF, ile w ogóle.
„Niemy wyścig” (1972), reż. Douglas Trumbull
W latach 70., gdy powszechne było palenie papierosów wewnątrz budynków, nawet tych użyteczności publicznej, ten film nie mógł się sprzedać. Kogo wtedy interesowała problematyka ekologiczna? Jak powszechna wśród widzów była świadomość efektu cieplarnianego, destrukcji lasów, ilości plastiku w oceanach czy też dioksyn w żywności? Film więc o wiele lat wyprzedził swoje czasy, a jego sukces nadszedł dopiero w XXI wieku, kiedy jego tematykę możemy odnieść zarówno do świadomości wpływu człowieka na ziemię, sztucznej inteligencji, jak i generalnie ewolucji moralności bohatera osadzanego w świecie fantastyczno-naukowym. Zadziwiająco dobrze produkcja wytrzymała upływ czasu również pod względem estetycznym, a bardzo ludzkie nogi robotów wcale nie przeszkadzają w recepcji filmu.
„Coś” (1982), reż. John Carpenter
Po Łowcy androidów Coś jest najbardziej znanym przykładem produkcji SF, która zyskała po latach, a w momencie premiery nie odniosła sukcesu z powodu zbytniego natłoku premier tytułów SF oraz zręcznym manipulacjom widzami w swoim filmie dokonanym przez Stevena Spielberga. E.T. okazał się pogromcą konkurentów do statusu blockbustera. Tylko czy John Carpenter nakręcił Coś właśnie po to? Z czasem osiągnął sukces, a remake Istoty z innego świata uznawany jest dzisiaj za klasykę, tylko czy fantastyki naukowej? Tu miałbym wątpliwości. Akcent został postawiony przez reżysera na klimat grozy i makabryczne wizje polimorficznej istoty, kopiującej każdy żywy organizm. I tej klimat pozostał z czasem jako bardziej dominujący, bo współcześnie horror również jest gatunkiem, który zyskuje oglądalność. Nieważne jednak, dlaczego wybierzemy Coś na wieczorny seans, ponieważ liczy się to, że ten właśnie film wybraliśmy i będziemy wybierać, bo klimat filmu się nigdy nie znudzi. Rozmowy o tym, co było dalej – po zakończeniu – również.
„Mroczne miasto” (1998), reż. Alex Proyas
To bardzo ważne, Mroczne miasto nie jest spadkobiercą Matrixa. To film, który poprzedził legendarny tytuł o symulacyjnej rzeczywistości. Matrix jednak był potrzebny, bo z czasem widzowie zaczęli dostrzegać potencjał tytułu Proyasa, mimo że zarobił on niewiele, bo około 200 000 dolarów. Dzisiaj to film znany i doceniony. W momencie premiery jego klimat był zbyt mroczny dla widzów w kinach, ujęcia zbyt długie, zbyt mało akcji, za mało światła, podobnie zresztą jak w przypadku Łowcy androidów. Może po prostu filmy utrzymane w klimacie neonoir potrzebują czasu, żeby dotrzeć do świadomości widzów?
„Wodny świat” (1995), reż. Kevin Reynolds
Spieszcie się oglądać Wodny świat w wersji „Ulisses cut”. Trwa trzy godziny i jest znakomitym kinem postapo z elementami SF. Może gdyby taka wersja ukazała się w 1995 roku, to recepcja filmu byłaby wtedy inna. Może trochę w tym winy Mad Maxa i tej nieco irracjonalnej legendy. Wodny świat chciał opowiedzieć historię samotnego mściciela inaczej, na nowo, w świecie wody, a to było nowością w kinie apokaliptycznym. Nie przyjęło się, a za filmem przez wiele lat niosła się opinia przeokropnej szmiry. Osobiście nigdy tej krytyki nie rozumiałem, a Wodny świat – nawet w wersji okrojonej o 40 minut – jest spójnym, nowocześnie nakręconym kinem SF. Niemniej polecam wersję wydłużoną, bo to prawdziwa uczta dla fanów opowieści o końcu naszego świata.
„Tron” (1982), reż. Steven Lisberger
Tron jest dzisiaj kultowym filmem ze względu na formę wizualną, która mimo czasu wciąż nie zestarzała się aż tak bardzo, żeby uznać ją za niezdatną do oglądania, śmieszną, nienowoczesną i byle jaką technicznie. Niemniej tytuł miał pecha, zresztą podobnego, co Łowca androidów. W małym odstępie czasu miało premierę tak wiele filmów SF, które do dzisiaj są znane kolejnym pokoleniom widzów, a wśród nich był E.T., którego koncept nie był eksperymentalny, lecz bazował na graniu prostymi emocjami. Tron był inny. Był hi-endowy, wyabstrahowany, przedstawiający wizualizację działania programów w komputerze, które w owym czasie były przecież rzadkością u indywidualnych użytkowników. Nie mieli więc do czego odnieść tej filmowej abstrakcji, więc E.T. musiał wygrać. Po latach, gdy żyjemy w świecie aplikacji, Tron dostał nową szansę i ją wykorzystał.
„Żołnierze kosmosu” (1997), reż. Paul Verhoeven
Wybierając tej film do zestawienia, uświadomiłem sobie, że mój jego odbiór nie zmienił się od premiery, a więc od 25 lat. A poza tym kilka lat już o nim nie pisałem. Nic nowego jednak od siebie dodać nie mogę, prócz tego, że niezwykle cenię Paula Verhoevena oraz tego, że w momencie premiery widzowie nie dostrzegli w filmie żadnej głębszej satyry na totalitaryzm i uniformizm. Do dzisiaj jej nie dostrzegam. Po latach jednak recepcja filmu jest zupełnie inna, podczas gdy moja pozostała niezmienna. Jedni widzą satyrę, inni widzą jedynie cyrkowe popisy bez głębszego znaczenia.
„Dziwne dni” (1995), reż. Kathryn Bigelow
I znów mamy niedoceniony film, w którym nie strzela się z laserowych dział ani nie walczy z obcymi za pomocą sztucznej inteligencji. Mamy za to połączenie estetyki noir z science fiction dokonane w połowie lat 90. Od premiery Łowcy androidów minęło już trochę czasu i zaczął on zyskiwać fanów, ale to nie był jeszcze przełom. Połączenie noir z SF wciąż nie było dla widzów oczywiste – dla krytyków również. Na szczęście gatunek SF współcześnie rozwinął się na tyle, że rozumie się go nie tylko technologicznie, ale również socjologicznie. W tej niszy osiadł film Dziwne dni i zyskał dojrzałych widzów.
„Rzeka wichru” (1989), reż. Steven Lisberger
Na Amazonie można kupić wersję odnowioną. Na YT można obejrzeć wersję, po której widać czas, ale to nie szkodzi. Rzeka wichru jest bardzo pomysłowym kinem postapokaliptycznym z elementami SF. Kto jednak dzisiaj kojarzy Marka Hamilla właśnie z tego filmu? Patrząc na wyświetlenia tytułu, odnalazł on tysiące nowych fanów dzięki Internetowi, a Mark Hamill nie musi być tylko Lukiem Skywalkerem. W tej produkcji zagrał wyjątkowo nieprzyjemnego łowcę nagród, który porwał poszukiwanego mordercę sprzed nosa policji, aby samemu odebrać nagrodę. Kto by pomyślał, że właśnie w takiej produkcji znajdziemy tak ciekawie zaprezentowany pościg na… szybowcach. Stały się one w świecie filmu najlepszym środkiem transportu, bo na zniszczonej Ziemi wieje silny wiatr zwany „slipstream”. W rolach głównych, prócz Marka Hamilla możemy zobaczyć Billa Paxtona, a Robbiego Coltrane’a, Bena Kingsleya i Boba Pecka.
„Chronopolis” (1983), reż. Piotr Kamler
W dzisiejszych czasach lubimy dziwność, nietypowość, w kinie również. A gdy zdarzy się nietypowe SF, tym lepiej, bo może w tej inności znajdziemy coś wartościowego oraz – co jest już gorszą motywacją – wypadniemy na mądrzejszych. Chronopolis jest dziwnym eksperymentem, aczkolwiek wciągającym, symbolicznym. Człowiek goniący za skaczącą kropką, raz czarną, raz przypominającą słońce, to jakże metaforyczne ujęcie naszej drogi przez świat techniki, symulacji, demiurgiczny projekt, który miał przypominać najbardziej uporządkowany system we wszechświecie, jednak się nie udał. W Chronopolis znajdziemy mnóstwo ukrytych znaczeń, a fanów tego typu kina SF będzie z czasem przybywać. Oczywiście nie będzie ich miliony, ale dzięki Internetowi produkcja ma nareszcie dotarcie do publiczności, na jakie zawsze zasługiwała.