Wartka akcja, nietuzinkowe podejście do tematu świątecznego, świetny montaż oraz przede wszystkim Arnold Schwarzenegger. Druga połowa lat 90. oznaczała dla niego schyłek kariery, stąd być może narastające sfrustrowanie fanów pogromcy Predatora. Spójrzmy jednak na jego wyczyny komediowe z mniejszą dozą resentymentu i porównajmy je np. z rolami takiego siłacza jak Hulk Hogan. Schwarzenegger zostawił go daleko za sobą i na dodatek zdublował. Najpierw jednak austriacki siłacz zdołał wybudować monumentalny posąg w kinie akcji, również w tym z elementami sci-fi. To ukształtowało zarówno gust publiczności, jak i kino, na wiele lat w przyszłość. Archetypami postaci, w które wcielił się Schwarzenegger, wciąż się posługujemy, ale czy jest wśród nich główny bohater Świątecznej gorączki? Nie, bo komedia nie jest archetypowa w kinie tak jak kino akcji, ale to nie obiektywna przyczyna, dla której powinno się tak nisko traktować taką właśnie familijną komedię. Czas spędzany przecież z bliskimi nie jest wart mniej niż delektowanie się kolejną wątrobą na chodniku wyrwaną przebrzydłemu złoczyńcy.
Jedyny, polski rodzynek w tym zestawieniu, bo po kilkukrotnym przejrzeniu rodzimych wyczynów kinematografii, głównie tej mniej znanej z informacji dostępnych na portalach filmowych i generalnie w Internecie, większość produkcji raczej zasługuje na to, co się o nich złego mówi. Pora mroku jakoś skryła się gdzieś zarówno przed osądem wymagających, kanonicznych fanów slasherów i nazi zombie movies, jak i widzów po prostu zakochanych w horrorze. Na polskim rynku filmowym z rzadka pojawia się tytuł z tych gatunków wart uwagi. Dopiero ostatnie kilka lat to zmieniło. Długo musieliśmy czekać na znakomite: W lesie dziś nie zaśnie nikt, Wszyscy moi przyjaciele nie żyją oraz Apokawixa. Wcześniej jednak pojawiła się Pora mroku. Doskonałość rodzi się przecież stopniowo, a nie od razu wyskakuje jak królik z kapelusza, a w polskim kinie horror zawsze był gatunkiem pogardzanym i niedoinwestowanym, podobnie zresztą jak science fiction. Horror Grzegorza Kuczeriszki jest bez wątpienia jakościowo filmowym półproduktem z niedopracowanym montażem, narracją, gra aktorską i efektami specjalnymi. Posiada jednak niecodzienny dla naszego kina klimat i bazę inspiracji dla kolejnych twórców, którzy zdecydują się znacznie lepiej i straszniej zrealizować temat przenoszenia dusz między ciałami.
Co by się stało, gdyby wcześniej Tim Burton nie nakręcił swoich wersji historii Batmana i tak nie rozkochał pewnej grupy publiczności, która, mam wrażenie, już teraz nieco wyrosła ze stylistyki Burtonowskiej? Wersje historii Batmana Joela Schumachera dzisiaj może inaczej byłyby traktowane. Schumacher poszedł w pulpowość, kolory, kicz, lecz nie przekroczył tej wątłej granicy, poza którą zaczyna się filmowa szmira, do której nie chce się więcej wracać. Nie zgniótł widza również nadmiernym patosem, tylko zaproponował nowe podejście do uniwersum, luźniejsze, nie tak superbohatersko pompatyczne. Czy to źle? Nie. To autorska wizja, którą należy docenić, a wyczyny Schwarzeneggera nie powinny obciążać całości produkcji. Postrzeganie George’a Clooneya także powinno się uwolnić od produkcji w stylu Ostry dyżur i dać mu poprzebierać się w obcisłe kostiumy. Korona z głowy mu z tego powodu nie spadła. Aktorstwo wymaga zostawienia artystycznej dumy w kieszeni i stworzenia w każdej, nawet najbardziej abstrakcyjnej roli, nowych zasad przyszłego artyzmu.
Wizualnie olśniewający, treściowo słabszy, ale wciąż trzymający poziom, gdy porównać go z wieloma współczesnymi blockbusterami, na które do kin ciągną miliony i nawet nie zająkną się, że coś z logiką i poziomem narracji jest w tych produkcjach nie tak. Mam tu na myśli np. tytuły ze stajni Marvela. Problem z Jupiterem jest zgoła inny. Kilka razy już pisałem o tym filmie jako o całości formalnej, ale nigdy nie dotknąłem przyczyn hejtu na niego. Oczywiście ganić pomysły sióstr Wachowskich można w tym przypadku, i to solidnie, bo miejscami film ociera się o kicz, jednak ostateczny werdykt powinno się wydać, uwzględniając szerszy kontekst oceniania, np. jak już wspominałem, niesprawiedliwe podejście do filmów Marvela i zawyżanie ich wartości. Na tle wielu tytułów superbohaterskich (a Jupiter zawiera elementy kina superhero), Intronizacja jest śmiałym wyjściem poza schematy, gdzie dialogi i to, co dzieje się z postaciami, ma większe znaczenie niż bezrozumne prowadzenie akcji, byle głośniej, byle szybciej, byle nie powiedzieć nic skomplikowanego, bo młodsza część publiczności nie zrozumie i nie pójdzie na sequel, a więc w konsekwencji nie zapłaci. Siostry Wachowskie się tym nie przejmują, a hejt na nie sypie się głównie z dwóch powodów – bo odważyły się zmienić płeć wbrew oczekiwaniom i światopoglądowi troglodytów głównie o męskiej płci, niewiele wiedzących o biologii i etyce, i dlatego, że stworzyły kiedyś Matrixa, film ikoniczny, również dla ich płciowej konwersji. Matrix stał się irrealnym odniesieniem dla wszystkich innych produkcji nakręconych później, jak to bywa u toksycznych fanów, którzy uczepią się jednej wizji i z nią na sztandarach pójdą walczyć na Internetowe barykady.
Ileż to pomyj wylało się na Ridleya Scotta, że odważył się dopowiedzieć tajemnicę ksenomorfa, która przez tyle lat zasiedlała demonami umysły członków fandomu pierwszej części sagi o 8. pasażerze Nostromo. Niech więc widzowie, którzy dopiero wchodzą do uniwersum, się nie zniechęcą, gdy będą słyszeć od „starych” fanów, że Prometeusz to szmira. Niech sami ocenią, bo to, co stare, często jest już na tyle ukształtowane i skostniałe, że nawet ze względu na te dwie cechy, to, co młode, nie powinno się kierować tak „muzealną” opinią. W Prometeuszu następuje przede wszystkim otwarcie historii ksenomorfa na zupełnie nowy rodzaj artefaktycznej etiologii, która jest bardzo ciekawym ujęciem w filmie w ogóle racjonalnego kreacjonizmu. Przypomnę jedną z najważniejszych kwestii, która pada w tym dziele. Na pytanie androida Davida (Michael Fassbender) o to, dlaczego został stworzony, Charlie Holloway (Logan Marshall-Green) odpowiada – We made you because we could. Wtedy David stwierdza Can you imagine how disappointing it would be for you to hear the same thing from your creator?
Prometeusz przykuwa do fotela z kilku powodów. Po pierwsze: jest wizualnie świetny, zwłaszcza w aktywnym 3D. Po drugie: jest rytmiczny, to znaczy fabularnie i montażowo ma dobrze rozplanowany wstęp, rozwinięcie i kulminację, co wciąga, mimo licznych nieścisłości i nieracjonalnych postępków bohaterów. Po trzecie: każdego fana sagi o Ksenomorfie, powinny przykuć do ekranu nowe odpowiedzi, które Scott prezentuje w Prometeuszu. Obcy był przedstawiany do tej pory jako ksenomorf bezdomny, nieposiadający stwórcy, zbyt symboliczny aksjologicznie, żeby mógł być realny, co jest nielogiczne.
Powtórzę i uściślę to, co napisałem w podsumowaniu sezonu – Tolkien jest przekleństwem dla tego serialu, literalne rozumienie jego twórczości i oczekiwanie literalnego odzwierciedlenia jest irracjonalnym jadem hejterskim, którym niszczy się dekonstrukcyjną interpretację zaproponowaną w Pierścieniach władzy. Może się rzecz jasna serial nie podobać. To prawo każdego widza, lecz nikt nie ma prawa do celowego tworzenia negatywnej atmosfery wokół produkcji i niemal zabraniania innym jej podziwiania pod groźbą wyzwania od idiotów, tylko dlatego, że jego osobiste zawody urosły do patologicznego formatu. Pierścienie władzy warto spokojnie przeanalizować, nawet z tekstami Tolkiena w ręku. Warto przysłuchać się, co mówią krytycy i widzowie, którym serial się podobał, a nie arbitralnie sądzić, że każdy fan produkcji Amazona jest najgorszym shitem. A jeśli już naprawdę ktoś nie będzie mógł zdzierżyć treści, niech chociaż doceni pobudzające wyobraźnię przedstawienie Númenoru i porówna je z koślawymi efektami specjalnymi w Powrocie króla. Mam tu na myśli wizualizację Minas Tirith, która nawet w czasach premiery filmu Petera Jacksona nie uchodziła za olśniewający pokaz możliwości efektów specjalnych.