search
REKLAMA
Recenzje

WSZYSCY MOI PRZYJACIELE NIE ŻYJĄ. Najlepszy polski film roku

Krzysztof Nowak

29 grudnia 2020

REKLAMA

Gdy grana przez Julię Wieniawę-Narkiewicz bohaterka rzuca na lewo i prawo astrologicznymi teoriami, można odnieść wrażenie, że rzeczywiście dokonało się niemożliwe. Oto bowiem niemalże pozbawiony kampanii marketingowej film wydany na Netfliksie dosłownie znienacka, na dodatek trzymający się konwencji, która w polskim kinie nie należy do – delikatnie ujmując – najlepiej reprezentowanych, okazał się zaskoczeniem roku. Pozytywnym, gwoli ścisłości, bo ta brawurowa czarna komedia nie tylko znakomicie dekonstruuje gatunek slashera, ale i sama w sobie stanowi szampańską rozrywkę, wprost idealną na rozluźnienie się po nerwowych ostatnich miesiącach. Panie i panowie, to już oficjalne – rok 2020 został uratowany!

Spragnieni dobrej zabawy? Serdecznie zapraszam! Gospodarzem domu i organizatorem imprezy jest Marek, wygadany facet, wystarczy zapytać, a w kilku słowach opisze każdego z zaproszonych. A to wyjątkowo zróżnicowane towarzystwo. Jako pierwszych poznamy młodą wiekiem i stażem parę – Angelikę z Danielem. Szybko dołączy też siostra tego drugiego, Oliwia, zdecydowanie bardziej rozrywkowo nastawiona do życia od brata. Kolejną parę stanowią Anastazja, wspomniana wcześniej entuzjastka astrologii, oraz Jordan, raper-amator. Na miejscu pojawił się także Jacques, bogobojny mormon, obłapiany przez dwie swobodnie podchodzące do relacji seksualnych kobiety. Podobnym powodzeniem cieszy się Dariusz, za to na przeciwległym biegunie mamy Roberta i Rafała, których próby zagadania do płci przeciwnej kończą się fatalnie. Filip jako właściciel aparatu fotograficznego utrwali niektóre z nich na zdjęciach. Listę zamykają Paweł i Gloria – z racji różnicy wieku (dzieli ich aż 17 lat!) tworzący związek bez przyszłości, mimo ewidentnie płomiennych uczuć chłopaka. Pogubiliście się? Spokojnie, kilkuminutowa ekspozycja przedstawi bohaterów tak sprawnie, że w czasie seansu nigdy nie poczujecie się skołowani. Ostrzegam jednak, żebyście się do nich nie przywiązywali – niewielu dożyje następnego poranka.

Punktem wyjścia jest impreza zrobiona z rozmachem na miarę amerykańskich domówek. Nie bez powodu co chwilę widujemy na ekranie czerwone kubki czy broń palną, jedna z imprezowiczek próbuje wydębić kokainę, inna łyka ecstasy, grupka znajomych gra w beer ponga, a w slangu bohaterów odnajdziemy mnóstwo obcojęzycznych zamienników. Amerykanizacja kultury młodzieżowej stanowi tutaj jednocześnie okazję do komentarza i zgrywy. Tym bardziej, że twórcy często i gęsto korzystają z gatunku głęboko zakorzenionego w kinematografii naszych zachodnich przyjaciół – slashera. Choć pewną trudność może sprawić wskazanie prowodyra morderczego szaleństwa, to pośród padających trupów spostrzeżemy mnóstwo nawiązań do tej odnogi horroru, okraszonych odpowiednio jadowitym poczuciem humoru, z którego byłby dumny sam Tarantino. Starając się opisać film jednym zdaniem, musiałbym zaś sięgnąć po taką analogię: oto mamy do czynienia z Projektem X, w którym na końcu wszyscy giną.

Odwołaniem do slasherów można też nazwać przedstawioną tutaj formułę sekskomedii. Mimo że na imprezie nie pojawia się Jason czy inny Krueger, to ostatecznie bohaterowie zostają ukarani za swoje grzeszne występki. Każda ze szkatułek w jakiś sposób odwołuje się do tematyki seksualnej, niekiedy w bardziej, innym razem w mniej dramatycznym tonie. Problem braku satysfakcji z kontaktów intymnych, wycofania emocjonalnego, zdrady, wstrzemięźliwości wynikającej z przekonań religijnych – dla tych i wielu innych motywów znalazło się miejsce, a nierzadko mój prawdziwy podziw budziło to, jak płynnie jeden przechodzi w drugi. Szkatułkowa kompozycja prowadzi bowiem do obiecanej w tytule satysfakcjonującej krwawej kulminacji, ale zanim ta nastąpi, wątki wielokrotnie przenikają się ze sobą w sposób zaskakujący i pomysłowy. Pewna podniosła przemowa popchnie naprzód kilka równolegle przebiegających linii fabularnych, idealnie obrazując esencjonalność tekstu Jana Belcla, który pilnuje, by żadne z wydarzeń nie pozostawało bez wpływu na resztę historii.

Wszystko to zostało okraszone niewybrednym humorem, przeważnie pozostającym blisko sfer seksualnych. Nie każdemu kawały o twojej starej wymieszane z wpadaniem postaci w niezamierzone sytuacje łóżkowe przypadną do gustu – sam uważam niektóre z dowcipów za nieudane i nadal mam problem z odbiorem konkluzji z papierem toaletowym czy sceny z przywiązanym bohaterem – ale w ogólnym rozrachunku wpisują się w konwencję przerysowanej komedii młodzieżowej nawiązującej do tak klasycznej serii jak American Pie. Produkcja pozostaje przy tym postmodernistycznie samoświadoma, co sygnalizuje już na początku słowami Marka (Kamil Piotrowski) opisującego uczestników zabawy: „W każdym filmie tacy są”. I ma rację, gdyż złożona z samych stereotypów grupa, stanowiąca tak naprawdę bohatera zbiorowego, w żaden sposób nie odstaje od tego, co już widywaliśmy w podobnych utworach – i nie ma w tym nic złego! Tym bardziej że ich charaktery dobrana obsada oddaje na tyle znakomicie, że trudno mi wyróżnić któregoś z aktorów. Życzyłbym sobie jedynie, żeby Aleksandry Pisuli było więcej! Rewelacyjną robotę wykonuje także kompozytor Łukasz Targosz. Przygotowany przez niego motyw muzyczny waha się od wtórujących piosenkom pop klubowych bitów do horrorowego dudnienia, w międzyczasie sięgając nawet do melodii kojarzonych z westernami.

Debiutujący reżyser Jan Belcl (odpowiedzialny także za scenariusz i równie świetny, dynamiczny montaż) przygotował na koniec roku naprawdę smakowity filmowy posiłek. Dał nam też szansę do zdecydowania, czy ta nihilistyczna wizja pogrążonej w rozpuście młodzieży rzeczywiście powinna się wydarzyć – wszak wszystko mogło potoczyć się zupełnie inaczej. I tak jak nie mam wątpliwości, że Wszyscy moi przyjaciele nie żyją spolaryzuje widownię i nie wszyscy kupią lekki, niepoważny charakter produkcji, tak mnie bardzo przypadła do gustu. To pozycja wyjątkowa i bodaj najbardziej szalony – a w swoim szaleństwie także udany – polski film gatunkowy ostatnich lat. Iście elektryzujący seans.

Krzysztof Nowak

Krzysztof Nowak

Kocha kino azjatyckie, szczególnie koreańskie, ale filmami zainteresował się dzięki amerykańskim blockbusterom i ma dla nich specjalne miejsce w swoim sercu. Wierzy, że kicz to najtrudniejsze reżyserskie narzędzie, więc ceni sobie pracę każdego, kto potrafi się nim posługiwać.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA