Filmy, które już przed premierą wzbudzały NEGATYWNE EMOCJE
„Pasja” (2004), reż. Mel Gibson
Miałem wyjątkową nieprzyjemność być na tym filmie w kinie, oczywiście przywołany licznymi kontrowersjami, które snuły się wtedy w środowisku medialnym i raczkującym dopiero hejcie internetowym. To jednak, że miałem wyjątkową nieprzyjemność, nie oznacza, że uważam obraz wyreżyserowany przez Mela Gibsona za zły czy też szkodliwy. Owszem, to kino pełne przemocy, naturalistyczne, manifestujące ofiarę i czyniące z tej ofiary jedyny sposób przedostania się dalej, do szczęścia, zbawienia, wiecznego życia, nieważne, dalej, za kotarę pełnego śmierci świata fizycznego. Mało tego: uświęconym narzędziem okazały się narzędzia tortur takie jak np. krzyż, flagrum, sznur do wiązania rąk, wszelka inna broń użyta do zamęczenia Jezusa. Mel Gibson jako tzw. tradycjonalista (odłam KK) paradoksalnie nakręcił werystyczny obraz religii chrześcijańskiej, której maską jest miłosierdzie, natomiast korzenie są wybitnie pogańskie, czego zresztą przykładem jest uświęcenie krzyża, narzędzia tortur i śmierci. Świetnie to pokazał właśnie Mel Gibson i dziękuję mu za tę produkcję – jakże prawdziwą, tak oprotestowaną przez środowiska, co ciekawe, nie katolickie, a żydowskie. Przypomina mi się w tym kontekście celne stwierdzenie interesującego się filmem krakowskiego profesora filozofii Jana Hartmana, który stwierdził, że nie ma żadnych powodów, żeby chrześcijańskie wierzenia traktować inaczej niż mity greckie czy skandynawskie. Melowi Gibsonowi się udało. Potraktował wiarę chrześcijańską jak system wierzeń pogańskich, za co trzeba go docenić, chociaż zapewne zrobił to nieintencjonalnie.
„Zadanie specjalne” (1980), reż. William Friedkin
Protestują nie tylko konserwatyści, ale i środowiska wolnościowe, tęczowe i liberalne. Może nie robią tego aż tak efektownie jak prawica, ale ich głos potrafi być ciężki do zniesienia przez filmowców, jak w przypadku Zadania specjalnego. Po Egzorcyście William Friedkin nie odpuścił. Nakręcił kolejny kontrowersyjny obraz tym razem o karkołomnym, wydawać by się mogło, zadaniu, które znakomicie zrealizował detektyw Steve Burns (Al Pacino) – udawał homoseksualistę, żeby złapać mordercę homoseksualistów. Kiedy Lorimar Film Entertainment ogłosiło plany wyprodukowania adaptacji powieści Geralda Walkera Cruising w reżyserii Williama Friedkina, alternatywne media w Nowym Jorku wpadły w histerię. Nim jeszcze ktokolwiek film zobaczył, zaczęto twierdzić, że nowy tytuł Friedkina będzie najbardziej opresyjnym i bigoteryjnym spojrzeniem na homoseksualizm, jakie kiedykolwiek pojawiło się na ekranie. Mało tego: aktywiści gejowscy namawiali Nowojorczyków, aby zrobili wszystko, co w ich mocy, żeby zrujnować zdjęcia w West Village. Niestety wielu ich posłuchało. Rzucali butelkami, używali gwizdków podczas ujęć, a nawet próbowali zakłócać pracę kamer, odbijając światło słoneczne na aktorów za pomocą lusterek (zajączki).
„Ostatnie kuszenie Chrystusa” (1988), reż. Martin Scorsese
Martin Scorsese zręcznie połączył w filmie trzy elementy: seks, przemoc i Jezusa. Jest to jakże nowatorskie spojrzenie na powieść Nikosa Kazantzakisa o ludzkim Synu Bożym. Eksperci ją potępili. Watykan i liczni chrześcijanie głośno sprzeciwili się wydłużonej sekwencji, w której Jezus wyobraża sobie alternatywne życie dla siebie (w tym skąpane w słońcu sceny seksu) z prostytutką Marią Magdaleną. Jedna z francuskich grup fundamentalistów wrzuciła koktajle Mołotowa do paryskiego teatru, raniąc kilku widzów. A w niektórych krajach zakazano oglądania filmu (nadal nie można go wyświetlać na Filipinach ani w Singapurze). Jeśli coś się w tej sprawie zmieniło, dajcie znać. W historii kina pozostał jednak rzetelnie nakręcony i udźwiękowiony film, który cieszy oko, ale i prowokuje do myślenia. Ostatnie kuszenie Chrystusa to dzieło ludzi, których życiem jest naprawdę kino, którzy w nie wierzą, w humanistyczną moc podtrzymywania w dobrym stanie naszego człowieczeństwa, na przekór religijnym mitom pasującym do swoich dawnych czasów, ale już nie do naszego świata.
„Dogma” (1999), reż. Kevin Smith
Trudno w to uwierzyć, lecz formy wiary u ludzi są nieraz bardzo nieinstytucjonalne, ale emocjonalne, więc przyjmuję ten fakt. A więc scenarzysta i reżyser Dogmy Kevin Smith jest praktykującym katolikiem, który w swoich filmach często porusza kwestie wiary, tyle że robi to z dystansem, i nieraz bardzo prześmiewczo. Niektórym się to jednak nie spodobało. Nie zrozumieli konwencji. Uznali, że film jest atakiem na ich ukochany kościół. Dogma, bogata w wulgaryzmy satyra na współczesną religię, doczekała się przez nich dwóch dat premiery i dwóch dystrybutorów, zanim zadebiutowała wśród burzy protestów. Do jednej z protestujących grup w New Jersey dołączył incognito sam Kevin Smith. Film odniósł znaczny sukces, a kościół katolicki wciąż istnieje.
„Guru miłości” (2008), reż. Marco Schnabel
Z pewnością oglądaliście tę komedię i nie przyszło wam do głowy, że można przeciw niej protestować. To jest właśnie dowód na to, jak nieobiektywnie działają grupy protestujące, których motywacja zrelatywizowana jest do czegoś, co powinno być jedynie nakładką na człowieczeństwo, a nie to człowieczeństwo definiować – kultury. Komedia Mike’a Myersa przedstawia go jako jednego z najlepszych guru w Indiach, tyle że jest on białym chłopcem ze sztuczną brodą, głupim indyjskim akcentem i dziwną tendencją do otaczania się slapstickową przemocą. Tak więc społeczność hinduska, rzecz jasna ta co bardziej konserwatywna, rozpoczęła protesty. Kilka indyjskich i amerykańskich gazet, stron internetowych donosiło o gniewie, protestach, petycjach i próbach bojkotu ze strony Hindusów, koncentrując się na tym, jak film kpi z hinduizmu i lekceważąco odnosi się do świętej relacji guru–uczeń. Warto jednak zauważyć, że większość protestów wydaje się sprowadzać do jednego bardzo aktywnego inicjatora: samozwańczego rzecznika hinduskiego Rajana Zeda, prezesa Universal Society Of Hinduism (grupa najwyraźniej powstała w czasie, gdy Zed rozpoczął swoje protesty). Wiem, że nie czujemy tego w ogóle. To nie nasza kultura, ale mechanizm protestów podobny.