search
REKLAMA
Archiwum

DOGMA (1999)

Adrian Szczypiński

28 września 2017

REKLAMA

Żartować, wyśmiewać i szydzić można z wielu rzeczy, osób i zjawisk. Bracia Marx robili sobie jaja z wojny, Chaplin z Hitlera, Pietrzak z komunistów, Daniec z Gołoty, Skiba z Beger, a grupa Monty Pythona ze wszystkiego. Abstrahując od remizowego dowcipu Benny’ego Hilla, chodzi o to, by w kpinie zawrzeć inteligentne wypunktowanie słabości obrabianego podmiotu. Nieokiełznana i bezlitosna fantazja kabareciarzy i prześmiewców może napotkać tylko jedną zaporę: tabu. W przeciwieństwie do sieciowych forów dyskusyjnych, gdzie można wykrzyczeć wszystko, ekshibicjonistyczny świat filmu mimo wszystko stosunkowo ostrożnie obchodzi się jeszcze tylko z religią. Ten najbardziej wyjałowiony ze zdrowego rozsądku i racjonalnego spojrzenia na świat aspekt naszego życia wciąż stanowi najpotężniejszy oręż tzw. moralności. Oręż wyjątkowo zdradliwy.

Wystarczy zedrzeć z niego szaty szlachetnej walki o rząd dusz w imię nauki Chrystusa, by zobaczyć, jak słowa Syna Bożego w rękach Jego wyznawców zamieniają się w ich zaprzeczenie. Gdy niewierzący przedyskutuje z wierzącym najbardziej palące sprzeczności nauki Jezusa z obliczem współczesnego Kościoła Katolickiego, pozostanie tylko garść refleksji po obu stronach. Lecz jeśli niewierzący będzie chciał się podzielić swoimi wątpliwościami z całą parafią naraz, zostanie w najlepszym wypadku opluty. Oczywiście w imię obrony wiary i walki z niewiernymi. Wtedy nikt nie będzie chciał wysłuchać pytania o to, czy jeden niewierzący może posiadać siłę zdolną skutecznie zasiać ziarno niepewności w wierzącej większości. Zostanie opluty na wszelki wypadek i żegnany znakami krzyża, kreślonymi w powietrzu ku woli nawrócenia zaprzańca. O miłości bliźniego w silnej grupie już nie ma mowy. A jak naprawdę ma się ta manifestacja wiary w stosunku do każdego manifestującego z osobna?


Przekroczyć ściśle określone dogmatem widełki dopuszczalnej interpretacji Pisma Świętego jest dla głęboko wierzącego bardzo trudno. Dużo łatwiej obnażyć słabą wiarę albo taką wynikającą z przyzwyczajeń i obrzędowości, zaimplementowanych w człowieku od dzieciństwa. Do tego wystarczy dobry psycholog albo proza życia. Prawdziwym osiągnięciem jest zachowanie wiary i jednoczesna umiejętność zadania sobie fundamentalnych pytań. Takich, od których nasze życie duchowe nie zadrży w posadach, pytań, które nie zasieją druzgocących wątpliwości w umysłach i książeczkach do nabożeństwa, pytań, na które będziemy potrafili udzielić odpowiedzi, umacniających nasz moralny kręgosłup. Tak jak prawdziwa cnota, która krytyk się nie boi, tak jedynie silny, otwarty umysł jest w stanie zaakceptować odmienny punkt widzenia, podający w wątpliwość moralną słuszność prawd głoszonych z ambony (a czy są one głoszone w szczerej intencji, to już inna para kaloszy – zainteresowanych odsyłam do Wesela Wojtka Smarzowskiego). A żadne zamknięcie się między ślepo pojmowanymi wersami Ewangelii nie przybliży wielu arcyciekawych problemów, które niezwykle łatwo można wypunktować z uświęconych tradycją, klepanych w kółko tych samych obrzędów.

Bethany Sloane, trzydziestokilkuletnia pracownica kliniki aborcyjnej (Linda Fiorentino), znalazła się właśnie na takim rozdrożu. Z pielęgnowanej niegdyś wiary została tylko pusta skorupa, dawniej przeżywana jako eucharystia. Po pożegnaniu się z mężem i możliwością urodzenia dziecka, wypalona duchowo Bethany nagle znalazła się w samym środku niebiańskiego pojedynku. Wszystko przez dwóch aniołów śmierci. Bartleby i Loki (Ben Affleck i Matt Damon), mając dość karnego zesłania na tym łez padole, postanawiają wykorzystać furtkę w boskim prawie i wrócić do nieba. Oto bowiem kardynał Glick ustanowił odpust zupełny. Kto przekroczy bramę jego kościoła, zyska odpuszczenie grzechów. A ponieważ prawo kościelne jest nadrzędne wobec boskiego, dwóch niebiańskich renegatów ma zamiar za wszelką cenę wykorzystać tę sytuację, która zaneguje boską nieomylność i doprowadzi do zagłady wszechświata. Aby ich powstrzymać, nasza Bethany dostaje do pomocy Metatrona wprost z najwyższych chórów anielskich (Alan Rickman), muzę Serendipity (Salma Hayek), trzynastego apostoła, o którym Biblia nie wspomina, bo był czarny (Chris Rock) i dwóch proroków: Jaya i Cichego Boba (Jason Mewes i reżyser filmu Kevin Smith). Cała szóstka musi nie tylko zatrzymać anioły przed wejściem do kościoła. Na ich drodze stanie też diabeł Azrael (Jason Lee)…

Jak wspomniałem na wstępie, grunt to pomysł na satyrę, a w przypadku satyry religijnej poprzeczka automatycznie zostaje podniesiona. Według słów samego twórcy, scenariusz Dogmy powstał z myślą o artystycznej formie wyznania wiary. Wiary wyabstrahowanej z gorsetu zakazów, pomnikowej powagi i przyjmowanych bez mrugnięcia okiem prawd objawionych. Dogmat to zakaz myślenia, niemożność wzniesienia się ponad wielowiekowy mur nieznośnego zadęcia, bowiem z takimi założeniami można kręcić tylko ilustracje książeczek pierwszokomunijnych, aplikowane przez telewizję w święta. Dogma w zaskakująco mądry i pozornie szargający świętości sposób niszczy wszystkie zatęchłe schematy opowieści o Bogu i Kościele. Nie jest to instrukcja o tym, jak zrzucić z siebie ograniczenia moralne i stać się czerpiącym z życia libertynem. Kevin Smith potrafi stawiać najważniejsze pytania i to w dosadnej formie komediowej. Mądrość Dogmy nie polega na serwowaniu wywrotowych teorii, że Jezus był czarny, a obdarzony ogromnym poczuciem humoru Bóg tak naprawdę jest kobietą w ciele piosenkarki rockowej Alanis Morissette. To tylko danina na rzecz gatunku i obranej konwencji.

Siła filmu Kevina Smitha tkwi w bezlitosnym obnażaniu, czym dla nas stała się wiara. Zamiast cieszyć się z tego, że Jezus przybył na nasz świat, by nas zbawić w imię bezbrzeżnej miłości Boga i bliźniego, my pamiętamy przede wszystkim to, że zmarł na krzyżu. Filmowy kardynał Glick w ramach kampanii “Katolicyzm WOW!”, by uzdrowić to podejście i z powrotem dać parafianom asumpt do odwiedzenia świątyni, decyduje się zastąpić smutny symbol krzyża czymś budującym. Stąd Chrystek, Buddy Christ, pod postacią uśmiechającego się Syna Bożego z kciukiem w górze. Klepanie formułek ma być zastąpione aktywnym uczestnictwem w mszy. Znakomity pomysł – chwalmy Pana w radości! Przypomina się tutaj sekwencja kościelna z Blues Brothers, kiedy James Brown za pomocą muzyki gospel wprowadził wierzących w niemal religijną ekstazę. Porównując to z pierwszą lepszą mszą w polskich kościołach można rzeczywiście dojść do wniosku, że my tę samą przecież wiarę opłakujemy, zamiast czerpać z niej otuchę. Radosna nowina Odkupienia jest bezustannie głuszona wszechobecnym przypominaniem śmierci Jezusa.

W świątyniach widok Chrystusa przybitego do krzyża zdecydowanie dominuje nad uwznioślającym wizerunkiem Syna Bożego, zwyciężającego śmierć. Aż prosi się o porównanie największego sukcesu socjotechnicznego w historii ludzkości, jakim był triumf nauki jednego Człowieka, z zagospodarowaniem Jego spuścizny, oczywiście na niekorzyść tego drugiego. Odwracanie się ludzi od wiary dokonało się niejako na własne życzenie Kościoła. Papieski autorytet to marna pociecha. Jak wygląda statystyczny uczestnik mszy? To człowiek, który za każdym razem słyszy zza ołtarza te same formułki, śpiewa te same pieśni i z obojętną twarzą co niedziela przyjmuje do wiadomości Wielką Tajemnicę Wiary. Co zrobić z tak skamieniałym obrzędem? Czy można się dziwić, że ateizm rośnie w siłę, skoro Kościół nie ma nic innego do zaproponowania? Dogma to ożywczy głos ku opamiętaniu. Nie na darmo w jednej z pierwszych scen filmu kamera obserwuje uczestników mszy – jeden kiwa głową w rytm muzyki z walkmana, inny czyta książkę, dzieci się biją, słowem degrengolada, niegodna Domu Bożego. Obrazek ten nie wydaje się być ani trochę przerysowany, jest w nim tylko artystycznie i fabularnie uwypuklony poważny problem.

Lecz Kevin Smith nie pozował na drugiego Nikosa Kazantzakisa czy Martina Scorsesego, choć polski dystrybutor kinowy przestraszył się “Dogmy”, niczym Ostatniego kuszenia Chrystusa, ustępując pod presją ciemnogrodu. Cóż takiego diabelskiego wysmażył ten jankeski bezbożnik? On tylko odważył się powiedzieć publicznie, że Jezus był czarny i miał rodzeństwo, że za młodu nie chciał przyjąć roli Zbawiciela, że jeden z aniołów śmierci pokazał Bogu środkowy palec, że anioły pozbawione są przyrodzeń i nie mogą pić alkoholu, oraz to, że Noe był pijakiem, a mimo to tak wiele osiągnął… Stek bzdur? Pewnie tak, ale Smithowi nie chodziło o mnożenie herezji, lecz o stosunek widza do takiego potraktowania odwiecznych schematów myślowych. Jeśli można to wszystko przyjąć z uśmiechem i trzeźwą, pozbawioną uprzedzeń wariacją na temat przyjętego porządku biblijnego, oznaczać to będzie zwycięstwo zarówno widza, jak i reżysera. Głównym powodem niezrozumienia Dogmy może być też odważna forma młodzieżowego komedio-horroru, pełnego wulgarnego słownictwa Jaya, który bezpardonowo szarżuje, jak w pozostałych filmach View Askewniverse. Konkluzja jest iście wywrotowa – Kevin Smith chyba podpisał pakt z diabłem, by w jednym filmie tak doskonale połączyć inteligentną refleksję religijną z lekką konwencją komediową i podać to wszystko w perfekcyjnie napisanym, znakomicie opowiedzianym i koncertowo zagranym spektaklu.

Tekst z archiwum film.org.pl.

REKLAMA