search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

BROŃ SIĘ, KINO! Historia i rola oręża w filmie

Jacek Lubiński

30 września 2020

REKLAMA

Laser

Iron Man w trakcie bitwy o Nowy Jork <em>Avengers<em> 2012

Wynalezione w latach 60. Light Amplification by Stimulated Emission of Radiation, czyli wzmocnienie światła poprzez wymuszoną emisję promieniowania, z miejsca stało się jednym z tych odkryć, które zmieniły świat. Nie tyle przez nowe możliwości (choć to też), co przez fascynację i bezustanne pobudzanie wyobraźni samym swoim istnieniem. A ponieważ ludzka wyobraźnia jest nieograniczona, zatem nic dziwnego, że laser w kulturze, a zwłaszcza w kinie, znacząco przeskoczył swoją faktyczną wartość. Oraz rekina (a z jakichś względów rekiny z laserami stały się potem gorącą fantazją zakochanego w kinie społeczeństwa).

Na co dzień podzielony na siedem klas bezpieczeństwa (1, 1M, 2, 2M, 3R, 3B, 4), z których ta ostatnia powoduje uszkodzenia oczu i skóry oraz grozi pożarem, laser stosowany jest w medycynie (co całkiem nieźle zaprezentowała Fantastyczna podróż, w której miniaturowy laser ma wykonać operację na mózgu), grafice i grawerce, rozrywce (to właśnie lasery „czytają” filmy z nośników), jako biurowy wskaźnik i część komputerowej myszki, dodatkowy celownik zamontowany na szczycie innego uzbrojenia oraz jako broń energetyczna – niespecjalnie rozwinięta, poniekąd dzięki odpowiednim protokołom, niemniej wypracowana po części dzięki chęciom dorównania filmowej fikcji, jakiej ostatecznie nie ma szans urzeczywistnić. A już na pewno nie w ochoczo prezentowanej na ekranie formie broni absolutnej lub szalejącego narzędzia-pułapki (patrz: pierwszy Resident Evil).

Za taki obrazek obwiniać można wszelkiej maści filmy fantastyczne, a zwłaszcza Gwiezdne wojny. Za pomocą blasterów, mieczy świetlnych, potężnych statków strzelających kolorowymi laserami i w końcu zdolnej zniszczyć nim całe planety Gwiazdy Śmierci saga ustaliła reguły gry dla całego gatunku – wliczając w to o wiele bardziej naukowego w podstawach Star Treka, który w dwa lata później pokazał na dużym ekranie swoje fazery. Flash Gordon, Krull, Ucieczka Logana, Wojna światów (1953), Projekt Manhattan, Końcowe odliczanie, Krótkie spięcie, WALL-E, Iniemamocni, czy choćby charakterystyczne trzy kropeczki, po których następował strzał z naramiennego działka Predatora i pamiętny prolog Terminatora 2, w którym od laserowych serii aż oczy bolą – jeśli w latach 70., 80. i 90. dłubałeś przy science fiction, to musiałeś mieć lasery. W innym razie film był do kitu. W imię tej zasady laserami strzela więc Tony Stark w Uniwersum Marvela, domyślnie Buzz Astral w Toy Story i Superman z własnych oczu (nie pytajcie jak, ale to człowiek ze stali). Co ciekawe, laser zadomowił się również w tych bardziej przyziemnych reprezentantach gatunku, jak Tajemnica Andromedy z laserami-strażnikami albo Kongo, w którym poręczne działko laserowe przechodzi przez stado rozwścieczonych małp jak nóż przez kostkę masła.

Jak przez masło miał też laser przejść przez Bonda, gdy tego pozostawiono samopas w Goldfingerze. Jak jednak wiemy, Bonda nie zostawia się samopas (ani w innych konfiguracjach), więc słynny agent także i ten niecny plan dość szybko obalił, z korzyścią dla własnych genitaliów. Co nie powinno dziwić – w końcu mowa o człowieku mającym laser na co dzień w… zegarku (a genitalia w dużym poważaniu). A czasem też, jak W obliczu śmierci, w opcjach swojego superauta. 007 w ogóle wydaje się przyciągać lasery – dosłownie, co wymownie zademonstrowały bliskie spotkania promieniowego stopnia w Śmierć nadejdzie jutro lub w ramach ogólnego ratowania świata (Diamenty są wieczne, GoldenEye). Ale chyba nawet i on nie spodziewał się takiego festiwalu latających światełek, jakie zgotował mu powstały na fali popularności sagi Lucasa Moonraker, w którym dochodzi do prawdziwej bitwy na orbicie pomiędzy ZSRR i USA. Żeby było śmieszniej (albo jeszcze bardziej żenująco – co kto woli), za laserowe giwery posłużyły twórcom wystrojone plastikowe repliki Uzi, chętnie wykorzystywane w innych sajfajach i B-klasowych filmach akcji tamtego okresu.

Pierce Brosnan kontra laserowy przeciwnik <em>Śmierć nadejdzie jutro<em> 2002

Poza tym filmowe lasery często wchodzą w skład bomb lub skomplikowanego systemu zabezpieczeń, wymuszając na bohaterach nieprawdopodobne wygibasy (Mission: Impossible, Osaczeni, Ocean’s Twelve: Dogrywka) albo trzymają więźniów w ryzach (Forteca). Mogą też stanowić rodzaj teleportu do innego świata (Tron), formę obrony (niekompetentni także i w tym przypadku Szpiedzy tacy jak my) lub wpisywać się w bardziej tradycyjny sposób zabijania (laserowa garota z Johnny’ego Mnemonica). Zresztą czasem stają wprost na jego drodze – jak w Amerykańskim ninja, w którym są najwyraźniej wszystkie motywy świata, więc lasery strzelają do uzbrojonych w katany wojowników (i tylko rekinów zabrakło do pełni szczęścia). Na tym tle wyróźnia się swoim całkiem wiarygodnym podejściem do tematu skromna komedyjka Prawdziwy geniusz, w której motywem przewodnim jest budowa śmiercionośnego lasera tak, jak Pan Bóg przykazał – w laboratorium, z całą procedurą postępowania i naukowym żargonem.

Wszystkie te filmy robią z lasera coś, czym nie jest, przy okazji trywializując go w służbie rozrywki i wizualnego przepychu. Lasery bowiem nie buczą, nie dźwięczą i ogólnie nie hałasują – zwłaszcza w przestrzeni kosmicznej, gdzie nikt też nie zobaczy twojego promienia, bo ten podróżuje z prędkością światła. Ale czy wtedy wiedzielibyśmy, że Han strzelił pierwszy? Ano nie. W tym konkretnym przypadku mamy zatem do czynienia z czystą i niespełnioną zabójczą wizją. Ale nie można odmówić jej olbrzymiej sugestywności, pozwalającej bezpiecznie marzyć i zarazem otwierającej oczy. Pozbawiony morderczej tradycji laser podskórnie ostrzega nas przed technicznym postępem, który sam nakręca – głównie dzięki kinu, dla którego pozostaje być może najważniejszym efektem specjalnym w dziejach.

Miotacz ognia

Dzieciaki je uwielbiają Mel Brooks w <em>Kosmicznych jajach<em> 1987

Miotanie płomieniami w przeciwnika to temat sięgający ponad dwóch tysięcy lat wstecz. Ma to naturalnie związek z tym, że ogień jest od zarania dziejów najbardziej przerażającym żywiołem, nad którym trudno zapanować. Gdy więc okiełznaliśmy go na potrzeby domowego ogniska, kolejnym rozsądnym krokiem było wykorzystanie go do obrony, a następnie również ataku. Wszak wiadomo, że nic tak nie rozluźnia jak puszczenie sąsiedniej wioski z dymem. Współczesny miotacz ognia, który znamy z licznych wojen oraz filmów, ma jednak zaledwie sto lat z okładem. A stworzyli go – co chyba nikogo nie powinno dziwić – Niemcy, którzy od razu sprawdzili swój wynalazek na polach Wielkiej Wojny i jednomyślnie uznając go za klawy pomysł na spędzanie wolnego czasu, zaczęli doskonalić. Wkrótce dołączyły do nich inne narody, na przemian wymieniając swoje doświadczenia ogniem i mieczem (a raczej: bagnetem).

Obecnie wyróżniamy trzy podstawowe rodzaje miotaczy ognia: przenośne, stacjonarne (fugasowe) i zmechanizowane. Cel wszystkich jest jednak taki sam – usmażyć nieprzyjaciela na skwarkę (patrz: wujostwo Luke’a Skywalkera). Wpierw stosowano je przede wszystkim do niszczenia schronów, do których tym samym nie trzeba było zaglądać osobiście, z narażeniem życia – co przydało się aliantom w trakcie Operacji Neptun. Germańscy oprawcy docenili go natomiast w czasie obu powstań warszawskich, które pomógł skutecznie stłumić. W odpowiedzi na okupację Polacy stworzyli zresztą swój własny miotacz ognia – wzór K (niestety większość sztuk utracono przed powstaniem). W całym tym ogniu walki bardzo szybko uwypukliły się jednakże wszelkie mankamenty tego urządzenia.

Sigourney Weaver ćwiczy z miotaczem przed wejściem na plan <em>Obcego <em>1979 koloryzowane

Jego skuteczny zasięg wynosił zaledwie około 30 metrów (w większych modelach zmechanizowanych płomień sięgał nieco dalej), co z miejsca stawiało go na przegranej pozycji względem bardziej konwencjonalnych broni. Oznaczało to, że aby skutecznie kogoś rozpalić, trzeba było podejść dość blisko, a i tak znaczna część mieszanki wypalała się w locie i nie docierała do celu. Krótkotrwały zapas paliwa z reguły wystarczał na kilka strzałów, więc i te musiały być przemyślane oraz precyzyjne. Jakby tego było mało, plecak z butlami był ciężki i duży, a więc łatwo wyróżniał się w bitwie, od razu przyciągając wrogi ostrzał i stanowiąc wabik zwłaszcza dla snajperów. Bycie operatorem takiej maszynki znacząco obniżało jakiekolwiek szanse przetrwania – szczególnie iż raczej nie brano ich do niewoli, a sam plecak był narażony na przypadkową eksplozję gotową pochłonąć nieostrożnego właściciela (aczkolwiek jest to motyw znacznie wyolbrzymiony przez kino, w rzeczywistości zdarzający się niezwykle rzadko). Wszystko to sprawiło, że miotacze plecakowe szybko poszły w odstawkę. Ich miejsce zajęły wersje rakietowe, okazjonalnie używane do kontrolowanych pożarów – na przykład w rolnictwie i leśnictwie.

W kinematografii miotacz ognia długo czekał na odpowiedni zapłon. Jednym z pierwszych przykładów jego użycia było wojenne Wzgórze Pork Chop (1959) z Gregorym Peckiem, świeżo obrazujące wojnę w Korei. I z takimi właśnie filmami miotacz zaczął docierać do społecznej świadomości – Szeregowiec Ryan, Łowca jeleni, Operacja Overlord, Zaginiony w akcji, O jeden most za daleko, Piekło jest dla bohaterów, Przełęcz ocalonych oraz niedoceniony Tobruk z płomiennym finałem to tylko część batalistycznych fresków żarliwie korzystających z uroków gorącej historii. Mniej więcej w tym samym czasie zaczęły też wypływać tandetne filmy SF o potworach typu To przyszło z głębin morza czy One!, z którymi ratująca naród armia walczy właśnie za pomocą ognia, najczęściej bezskutecznie.

Mel Gibson czeka aby kogoś przypalić <em>Mad Max 2 Wojownik szos<em> 1981

Obecność wojskowych przełożyła się na czynne ogniotwórstwo również w Jajach w tropikach, Captain America: Pierwszym starciu oraz Watchmen z Komediantem przypalającym sobie w zwolnionym tempie na zmianę żołnierzy Wietkongu i cygaro. Miotacz ma też w swoim arsenale Iron Man, Mikołaj z Silent Night (2012), Jango Fett w Ataku klonów, gitarowy Enrique Iglesias w Pewnego razu w Meksyku: Desperado 2 oraz żądna zemsty Carrie Fisher w Blues Brothers. Widać go w Powrocie żywych trupów II, Nocy pełzaczy, C.H.U.D., Plaźmie, Jumanji: Przygodzie w dżungli, Kluczu do wieczności, Szaleńcach z 1973 roku i tandetnym Exterminatorze, w przypadku którego jest obecny już na plakatach filmu. Nie może się też bez niego obejść postapokalipsa, co udowadniają parzyste części Mad Maxa (gdzie płomieniami bucha nawet gitara elektryczna!), 28 tygodni później, Death Race 2 z osobliwym pojedynkiem miotaczy oraz 1990: The Bronx Warriors, w którym futurystyczna policja konna sprawnie gasi zapał buntowników.

Płonącym crème de la crème zwyczajowo pozostaje garstka konkretnych filmów, w których ta podłużna maszynka odgrywa szczególnie ambitną rolę. Prolog Zabójczej broni 4 z rozpalającym miasto psychopatą okutym w zbroję – najwyraźniej fanem naszego Misia („Czy ja palę? Pani kierowniczko! Ja palę przez cały czas! Na okrągło!”). Fahrenheit 451 z zastępami strażaków powołanych nie do gaszenia pożarów, lecz do palenia książek (i potem ich gaszenia, za podwójną stawkę). Władca lalek 2 z uzbrojoną w minimiotacz lalką pieszczotliwie nazwaną Torch (Pochodnia). Bellflower z 2011 roku, gdzie ogniem miota cały… samochód, i konfrontujące życie z filmem Pewnego razu… w Hollywood, w którym pali sam Leonardo DiCaprio, nawet w basenie. No i, przede wszystkim, krwiste perypetie z kosmitami w postaci dwóch pierwszych części Obcego, w których miotacz był najpewniejszą, poza atomówką, bronią do rozstawiania ksenomorfów po kątach, oraz Coś, gdzie, wraz z powyższym zastosowaniem, był przydatny do rozróżnienia pozaziemskiego wroga od przyjaciela i chwilowego powstrzymania zagłady ludzkości…

Ostatecznie trudno tu pisać o rozreklamowaniu na taśmie rzeczonego wynalazku, który pomimo powszechnego dostępu do niego (tylko dwa z 50 stanów USA wprowadziły restrykcje) wciąż stanowi dość egzotyczny i niecodzienny sposób radzenia sobie z problemami. Na dużym ekranie jest sprowadzony przede wszystkim do roli „sympatycznego” gadżetu ubarwiającego tło – jak, co nie powinno dziwić, w przygodach Bonda, który w odsłonie Świat to za mało przygląda się płonącym… szkockim dudom (nie mylić z płonącym Dudą, bo to nie ta kadencja), a w prologu Śmierć nadejdzie jutro ucieka przed ogniem zamontowanym na chińskim poduszkowcu (niejako powtarzając traumę z Doktora No, gdzie przypalić chciał go „smok” – co w sumie okazało się proroczą przepowiednią). Albo jak w Piątym elemencie, w którym miotacz pozostaje jedną z wielu opcji super duper ultra karabinu Zorga ZF-1 (ważne: nie wciskać czerwonego guziczka!). Ale nic ponad to.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA