search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

BROŃ SIĘ, KINO! Historia i rola oręża w filmie

Jacek Lubiński

30 września 2020

REKLAMA
W kinie akcji jest równie ważna dla bohaterów, co świeże powietrze dla ekologów. Na planie stanowi też jeden z kluczowych rekwizytów – w końcu źle przygotowana lub obsługiwana może doprowadzić do wypadku. Broń to z pewnością kontrowersyjna rzecz, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Co nie zmienia faktu, iż fascynująca oraz pełna pomysłowości. O tych najbardziej oryginalnych przykładach filmowej broni już kiedyś pisałem. Teraz przyjrzyjmy się broni jak najbardziej prawdziwej, z której kino nie tylko skorzystało, ale też wypromowało, jej użycie w ruchomych kadrach wynosząc wręcz do rangi sztuki. Nie powtarzając za wspomnianym artykułem, nie uwzględniając broni polskiej (o której poczytacie TUTAJ) i różnorakich form pojazdów oraz nie patrząc na najpopularniejszą broń świata, czyli sławetnego „kałacha”, spróbuję przedstawić historię i rolę broni w filmie, w oparciu o te najbardziej znaczące przykłady. Do boju!

Broń biała

Noże, miecze, maczety, siekiery, lance, włócznie, topory… Broń biała, czyli przeznaczona do walki wręcz, jako najstarsza (nie licząc kijów i kamieni) wytwarzana przez człowieka, posiada multum odmian, których nawet nie sposób wymienić, a co dopiero jakkolwiek odnieść w stosunku do filmu. Ten jednak nie byłby dziś kompletny bez przynajmniej kilku form narzędzi służących do siekania wrogów na najmniejsze kawałeczki.

Katana

<em>Kill Bill vol 1<em> 2003

Azjatycka szabla, zwana jednak potocznie mieczem samurajskim. Jak na szablę przystało, jest lekko zakrzywiona, o specyficznym, ściętym końcu i najczęściej bogatym zdobieniu. Stanowi jeden z głównych towarów eksportowych Japonii, której jest tradycyjną bronią o dużej estymie. Tworzona przy użyciu unikatowej stali, zasłynęła jako jedna z najostrzejszych i najtwardszych broni tego typu, niepowtarzalnej w skali światowej. Pomimo późniejszej ekspansji na Zachód i wielu replik oraz podróbek dostępnych w innych rejonach globu prawdziwe katany wciąż powstają jedynie w Japonii, co wiąże się z długim, restrykcyjnym procesem produkcji. Pozwala jej to zachować nie tyle wyjątkowość, co swego rodzaju ekskluzywność – chociaż pierwotnie przeznaczona była dla prostych ludzi i dopiero z czasem awansowała na wyznacznik pozycji samurajów, dla których stała się zarezerwowanym orężem, jakie według prawa byli zobowiązani nosić. Choć w XIX wieku katanę dopadł użytkowy i wizerunkowy kryzys, po zakończeniu II wojny światowej powróciła do swojego dawnego statusu i nadal pozostaje jednym z symboli tamtejszej kultury, w czym duża zasługa kina.

Katana wiąże się oczywiście z całym odłamem kinematografii zwanym kinem samurajskim, czyli historiami z morałem o dumnych wojownikach z Kraju Kwitnącej Wiśni, w którym byli kiedyś równie nieodłącznym elementem krajobrazu, co kowboje na Dzikim Zachodzie. W oryginale określane mianem chanbara eiga – filmów „z walkami na miecze” – są ichnimi odpowiednikami kina „płaszcza i szpady” i stanowią odłam gatunku jidai-geki, czyli po prostu filmów historycznych. Z uwagi na to, że chanbara eiga rozgrywa się ogółem w dość konkretnym przedziale czasowym (lata 1600-1868, od których zdarzają się jednakże wyjątki), tytuły z tego gatunku można także przyrównać do osadzonych mniej więcej w tym samym okresie amerykańskich westernów, z którymi wielokrotnie krzyżowano ścieżki – nie tylko w pamiętnym połączeniu obu gatunków, jakim było Samuraj i kowboje Terence’a Younga (1971).

<em>Zatoichi on the Road<em> 1963

Rzecz jasna filmy samurajskie to nie tylko katany, lecz także klapki, kucyki i kimona oraz dopełniające kompletu uzbrojenia wakizashi, jak i cały kodeks bushidō. Niemniej gdyby samurajom odebrać rzeczone mie… ekhm, szable, to byliby równie nadzy, co pewien bliźniaczy komplet ostrzy, jakie podarowali nam niegdyś „koledzy” zza Odry. A nawet i bardziej, bo za czasów świetności samurajów głęboko wierzono, iż noszona przez nich broń stanowi odbicie ich duszy. Samuraj mógł zatem stracić pana i stać się tak zwanym rōninem, ale utrata miecza nie wchodziła w grę, gdyż wraz z nim tracił on również swą godność, honor i jakikolwiek szacunek. Nie powinno zatem dziwić, że japońskie opowieści o cięciu wrogów na czas spowite są niekiedy klimatem zadumy i/lub metafizyki godnej kina moralnego niepokoju.

Filmy spod znaku katany powstawały jeszcze przed wojną, w erze kina niemego, a jego głównymi twórcami byli Daisuke Itō i Masahiro Makino. Swoją złotą erę jednak zawdzięczają oczywiście Akirze Kurosawie, który, począwszy od sławetnego Rashomona (1950), zdołał wyjść poza granice swojego kraju, zbierając laury, uznanie i rozpoczynając tym samym prawdziwą samurajską modę. Jej apogeum przypada na Siedmiu samurajów (1954), a szał kończy jakieś dwie dekady później, kiedy to mnogość podobnych produkcji osiągnęła tak absurdalny poziom, że publikę przestały one bawić. Dopiero na przełomie wieków zaczęły powracać do łask, acz głównie pod postacią pojedynczych hołdów dla starego kina – jak w przypadku wskrzeszenia przygód ślepego wojownika Zatoichiego, którego postać pozostaje najsłynniejszym japońskim szermierzem spoza kręgu bohaterów zaprezentowanych przez Kurosawę, a sportretowanych przez Toshirō Mifune (Sanjūrō – samuraj znikąd, Kikuchiyo z …samurajów). A przy tym także najpłodniejszym, gdyż filmów o Zatoichim powstało łącznie ponad 25, uzupełnionych później jeszcze o serial telewizyjny.

Dokładnie w tym samym czasie, kiedy Zatoichi kosił zastępy wrogów, na małym ekranie rządził i dzielił Shintaro Akikusa – prawy heros w rodzaju Zorro lub Lone Rangera z serialu Samuraj (1962-65), który wydatnie spopularyzował dawną kulturę Wschodu w… Australii. Jego sława była tam na tyle duża, że twórcy wykonywali dla tamtejszej widowni przedstawienia na żywo, a po jakimś czasie przygotowali im reboot pod nazwą Nowy Samuraj, gdzie pojawiła się część oryginalnej obsady.

<em>Harakiri<em> 1962

Inną ważną serią filmową było oparte na mandze Samotny wilk i szczenię (1972-1993), którego dwie pierwsze części przekuto w 1980 roku na zachodni hit Shogun zabójca. Z ważniejszych reprezentantów gatunku warto wymienić również Trylogię Samurajską Hiroshiego Inagakiego (1954-56), nagrodzone w Cannes Harakiri (1962), Samuraja-mordercę (1966), Miecz zagłady (1966), Honor samuraja (1969) czy też wielokrotnie przywoływaną w japońskim folklorze, prawdziwą historię 47 roninów, jakich na potrzeby dużego ekranu w nieco bardziej fantazyjnej formie zaadaptowali w ostatniej dekadzie także Amerykanie.

No właśnie, prawi wojownicy z katanami tak mocno odcisnęli swoje piętno na filmowej branży, że bardzo szybko zaczęto z nich korzystać także poza Japonią, nierzadko dosłownie kopiując gotowe fabuły i przystosowując je do własnych warunków oraz kontekstów – jak w przypadku Ślepej furii, która jest luźnym remakiem przygód Zatoichiego, lub Za garść dolarów Sergia Leone, czyli wariacji na temat Straży przybocznej. Także i inne westerny zgapiały wschodnie hity, tym samym dopełniając kręgu życia, pierwsze filmy samurajskie bowiem, abstrahując od ich formy wziętej z teatru kabuki, powstawały pod wpływem kowbojskich opowieści (co widać chociażby w scenach pojedynków i zbliżonym tworzeniu dramaturgii).

Wracając jednak do samych katan – w kinie amerykańskim święciły one największe tryumfy w latach 80. i 90., kiedy zaczęto masowo tworzyć produkcje będące wynikiem fascynacji bądź mariażu z azjatycką kulturą – zwłaszcza filmy walki lub jej hołdujące (choć i wcześniej takowe powstawały, czego dowodem chociażby Yakuza Sydneya Pollacka z 1974 roku). Wojenne Wesołych świąt, pułkowniku Lawrence w reżyserii Nagisy Ôshimy, Czarny deszcz Ridleya Scotta, Ostry poker w Małym Tokio, Wyzwanie (1982), Amerykański ninja oraz jego sequele i liczne klony, a później także między innymi Nieśmiertelny (broń Ramireza), Wojownicze Żółwie Ninja, Pulp Fiction, Wybrany, Ostatni samuraj, Ghost Dog: Droga samuraja, Matrix: Reaktywacja, Legion samobójców, Equilibrium, Sin City, Sucker Punch, Truposze nie umierają, a nawet animowane Kubo i dwie struny – w każdym z tych filmów katana jest dobrze wyeksponowana, nawet jeśli nie stanowi głównej atrakcji.

Azjatyckim fascynacjom George’a Lucasa zawdzięczamy także taki, a nie inny wygląd sagi Gwiezdnych wojen, gdzie odpowiednikami katan są przecież miecze świetlne, a rycerze Jedi to nic innego jak kosmiczni samuraje trzymający się odpowiedniego kodeksu. Katana pojawiła się również w kultowym serialu Miami Vice (odcinek Bushido; 1985) oraz, rzecz jasna, w nieco szerszym spojrzeniu na japońską kulturę, jakim jest miniseria Szogun (1980). W końcu też katanami sprawnie posługuje się dziś Snake Eyes ze świata G.I. Joe oraz Deadpool, a i jego kumpel Wolverine nie raz się na nie natknął.

Wśród tej naprawdę długiej litanii tytułów, jakie można tu przywoływać jeszcze długo i namiętnie (specjalnie pominąłem zagłębianie się w nieskończone meandry rysowanych dzieł – choć Samuraj Jack z pewnością jako pierwszy przychodzi na myśl), najwięcej miejsca i należytego szacunku katanom oddano za oceanem bodajże w dwóch: Bodyguardzie (1992) oraz obu częściach Kill Billa (2003-04). Ten pierwszy owija sobie wokół rzeczonego przedmiotu scenę miłosną będącą jednocześnie subtelną prezentacją perfekcji miecza, którego właściciel również stanowi rodzaj samuraja i posługuje się sztywnym kodeksem życia, a po godzinach ogląda filmy Kurosawy. Drugi przykład to natomiast upust zachwytu Quentina Tarantino nad azjatyckim kinem, pełen kopii, cytatów i mrugania okiem do tamtejszych (i nie tylko) twórców. Ale też i skrzy się aranżacjami znakomitych, nawet jeśli głupich i przesadzonych, pojedynków na katany, którym reżyser poświęca parę naprawdę ładnych, emanujących blaskiem ostrza scen, nadając im niemal boskiego znaczenia.

<em>Ślepa furia<em> 1989

Można jedynie gdybać nad tym, jak mocno filmy te przyczyniły się do wzrostu sprzedaży katan i zwiększenia ich podróbek na zachodnim rynku. Lecz nie ulega wątpliwości, że sama katana zawdzięcza kinu swą drugą młodość i jawny kult, a jej współczesny odbiór nie byłby bez jego udziału ten sam. I vice versa.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA