6 NAJGORSZYCH remake’ów HORRORÓW. Subiektywne zestawienie
PULSE (2001, 2006); OPOWIEŚĆ O DWÓCH SIOSTRACH (2003), NIEPROSZENI GOŚCIE (2009)
Nie będę twierdzić, że wszystkie amerykańskie przeróbki azjatyckich horrorów są złe, bo mijałoby się to daleko z prawdą. Niektóre z nich autentycznie starają się oddać hołd pierwowzorowi, zarówno poprzez historię, jak i przez odwzorowanie charakterystycznego dla danego dzieła stylu. Większość twórców zapomina jednak, że przeniesienie poszczególnych elementów fabuły jeden do jednego nie zawsze sprawdza się w ramach innego otoczenia, aniżeli kraje azjatyckie. Dość często o sile danego tytułu stanowią chociażby pewne drobne niuanse, zupełnie niezrozumiałe dla zachodniego widza. W moim przekonaniu, panujący w pewnym okresie trend na robienie remake’ów azjatyckich horrorów, które były hitami, czy to komercyjnymi, czy artystycznymi, raczej zaszkodził, aniżeli pomógł, czego dwa przykłady zamieściłam poniżej.
Chciałam o tym wspomnieć już we wstępie, ale wszystkimi siłami się powstrzymałam; za ten kawał remake’owego filmowego śmiecia odpowiadają Bob i Harvey Weinstein, którzy ze stołka reżysera wyrzucili mistrza, czyli Wesa Cravena. Coś niewyobrażalnego. Co prawda pozostał on na stanowisku scenarzysty, niemniej jednak nie uratowało to w żaden sposób produkcji. Oryginalny film zaliczany jest do gatunku tzw. J-horroru, czyli japońskiego horroru, gdzie pozornie fabuła dotycząca duchów w Internecie, tak naprawdę skupiała się na aspektach związanych chociażby ze snami i ich dwuznacznością; dość często śniąc, nie jesteśmy w stanie stwierdzić, co się dzieje wokół nas, i dlaczego nasza podświadomość kreuje takie, a nie inne obrazy. Twórca oryginalnego filmu, Kiyoshi Kurosawa skoncentrował się także na motywie wyobcowania. O ile sama fabuła brzmi mega banalne, to finalnie jest to kawał naprawdę dobrego horroru.
Tym bardziej dziwi, że remake nie znalazł się w rękach kogoś czującego takie „pokręcone” klimaty. Finalnie za kamerą stanął Jim Sonzero, najbardziej chyba znany z kręcenia teledysków dla gwiazdy pop, Mariah Carey. Pulse stało się jego debiutem reżyserskim (jeśli chodzi o filmy pełnometrażowe) i niestety jedną wielką porażką. Jak to w typowych amerykańskich remake’ach horrorów bywa, najważniejsze okazuje się szokowanie widza oraz niezliczona liczba jump scare’ów, które wypaczyły pierwotne przesłanie odnoszące się do szkodliwości otaczającej technologii. Minimalizm, który był jakże charakterystyczny dla oryginału, gdzieś w tym całym bałaganie zupełnie przepadł. Film promowany był jako ten, którego nigdy wcześniej nie widzieliśmy i jakiego nigdy w przyszłości nie zobaczymy, a niestety widzieliśmy chyba z milion razy. Ludzie nie dali się nabrać i produkcja poległa w kinach, zarabiając tylko 30 milionów dolarów.
Jeśli gdzieś przewija się w przestrzeni filmowej folk horror (horror ludowy), to możecie być pewni, że widziałam go prawdopodobnie tysiąc razy. Jestem szczególnie szczęśliwa, gdy azjatyckie opowieści ludowe przenoszone są na duży ekran, jak miało to miejsce chociażby w przypadku Opowieści o dwóch siostrach. Jest to w mojej opinii film wyjątkowy – mroczny, surrealistyczny, przepełniony artyzmem, czerpiący pełnymi garściami zarówno z horroru folklorystycznego (starokoreańska legenda), jak i horroru psychologicznego; niektórzy zwracają uwagę na podobieństwo chociażby do mrocznych braci Grimm, w oryginale oczywiście. Produkcja stała się tak wielkim hitem za oceanem, że ludzie zaczęli dostrzegać istnienie K-horrorów, czyli koreańskich horrorów, które mają niesamowicie dużo do zaoferowania, nawet dzisiaj.
Remake z kolei nie zachował zbyt wielu elementów charakterystycznych dla pierwotnego scenariusza, modyfikując lekko punkt wyjścia całej opowieści. Za kamerą stanął duet reżyserki, The Guard Brothers, który – jeśli wierzyć IMDb – wyreżyserował w 1995 roku Sędziego Dredda z Sylvestrem Stallone w roli głównej, co nie wiem, czy jest dobrą rekomendacją. Niestety, ale twórcy mało zrozumieli, czym jest folk horror i pozbawili swojego dzieła tego, co było najważniejsze, czyli atmosfery per se oraz poczucia osaczenia przez głównych bohaterów, krwawego zakończenia oraz wstrząsających momentów, które mają zajść widzowi za skórę. Duża w tym „zasługa” kategorii wiekowej, gdzie całość została maksymalnie ugładzona, starając się dotrzeć do jak największej liczby odbiorców. Sprawdziło się to co prawda w przypadku innych remake’ów (patrz The Ring – Krąg), ale nie w tym. I tak, długie ujęcia samochodu mijającego tuzin drzew są niepokojące, ale na nich nie zbudujemy porządnego horroru, gdzie oryginał to prawdziwa bomba.
BONUS – WILKOŁAK (1941, 2010)
Widzieć film z 2010 roku, a nie widzieć oryginału z początku lat 40. XX wieku to moim zdaniem autentyczna zbrodnia. Szczególnie że w obsadzie pierwowzoru znalazły się takie nazwiska jak Béla Lugosi i Lon Chaney Jr. Co prawda oba dzieła dzieli prawie 70 lat, posiadają one jednak tę samą fabułę. Mimo to finalne efekty różnią się od siebie diametralnie. Jeden z filmów to filmowe arcydzieło, podczas gdy drugi… To mojego ulubione filmowe guilty pleasure, które definitywnie nie przynależy do kategorii filmów klasy B. Z kolei występ sir Anthony’ego Hopkinsa to czyste złoto. Niestety, ale mimo całej mojej sympatii, remake klasycznego dzieła z 1941 roku okazał się całkowitym niewypałem.
Pierwowzór nie bez powodu zyskał status jednego z najlepszych horrorów wszech czasów. Remake to z jednej strony rzecz do totalnego zapomnienia i prawdziwa abominacja, która momentami daje jednak dużo filmowej frajdy, nie zapominając o Oscarowej charakteryzacji; nie zmienia to faktu, że to jeden z najgorszych horrorowych remake’ów. Podobnie jak oryginał i tutaj produkcja może pochwalić się imponującą obsadą, gdzie poza wspomnianym Hopkinsem zatrudniono Benicio del Toro, Emily Blunt i Hugo Weavinga. Mimo scenariuszowego gotowca i potencjalnego przepisu na sukces, przy 150-milionowym budżecie, Wilkołak Anno Domini 2010 przepadł; zarobił niecałe 142 miliony dolarów amerykańskich. Większa część budżetu poszła niestety na aktorskie gaże oraz efekty specjalne.
Nie potrafię jednak zrozumieć, jakim cudem scenariusz Curta Siodmaka, znalazł się w rękach dwóch scenarzystów, z których jeden napisał scenariusz do Siedmiu, a drugi dał światu scenariusz do świetnego filmu – Droga do Zatracenia, i byli oni w stanie to tak zepsuć. Autentycznie nie wierzę. W późniejszym czasie odpowiedzialne za produkcję filmu studio Universal Pictures przyznało, iż był to nie tylko jeden z najgorszych filmów, jakie kiedykolwiek nakręciło (a działa od 1912 roku), lecz także błąd, który kosztował je fortunę; w przeliczeniu dziś byłabym to kwota ponad 205 milionów dolarów, czyli wcale nie tak źle, biorąc pod uwagę budżety niektórych produkcji.