search
REKLAMA
Od szeptu w krzyk

Krąg (1998) vs Krąg (2002)

Krzysztof Walecki

3 lutego 2017

REKLAMA

Myśląc o tekście dotyczącym Kręgu, zastanawiałem się, o czym powinienem napisać. O kinematograficznym fenomenie, który ufundował cały J-horror, służąc za matrycę dla filmowych opowieści o japońskich mściwych duchach? A może o grozie podyktowanej technologicznym rozwojem, swoistym ostrzeżeniem przed siłą telewizyjnego medium i nałogiem oglądania wszystkiego, co wpadnie nam w ręce? Ale Krąg to nie tylko jeden film.

Na samym początku była książka Koji Suzukiego, potem różnego rodzaju wersje japońskie (tak kinowe, jak i telewizyjne), film Hideo Nakaty, dwie (odrębne!) kontynuacje, prequel, wersja koreańska, w końcu amerykańska oraz jej sequel. Czy jednak konieczne jest pisanie o tym wszystkim, skoro jedyna godna uwagi jest oryginalna historia? Ze względu jednak na to, że wersja z 1998 roku dokonała wielu znaczących zmian względem książkowego oryginału, a co więcej, to właśnie od niej zaczął się światowy szał na japońskie horrory, trudno nie traktować jej jako tej najważniejszej. Skoro zaś nasze ekrany właśnie nawiedza Rings F. Javiera Gutiérreza, czyli trzeci amerykański film, warto porównać obie pierwsze części, zwłaszcza że remake w reżyserii Gore Verbinskiego powszechnie uważany jest za jeden z lepszych w gatunku.

Jeśli ktoś lubi horrory, nie może nie znać fabuły Kręgu. Hasło „przeklęta kaseta video” z pewnością zapala właściwe lampki w naszej głowie, choć niekoniecznie przed oczami pojawi się nam japońska wersja filmu. Amerykańska przeróbka z 2002 roku jest na tyle popularna, że wielu widzów uznaje ją za bardziej udaną od dzieła Nakaty. Należy tu chyba mówić o kwestii gustu, gdyż najczęstszymi zarzutami kierowanymi pod adresem japońskiego oryginału są powolne tempo oraz twierdzenie, że film nie jest straszny. Jednocześnie to samo można zarzucić remake’owi, zwłaszcza jeśli najpierw widziało się azjatycki pierwowzór (w wielu krajach do kin trafiła najpierw wersja amerykańska, później zaś japońska). Niedawno powtórzyłem sobie obie wersje, jedna po drugiej, co nie tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że pierwszy film jest dowodem narracyjnej perfekcji Nakaty, która służy tworzeniu ekranowej grozy i budowaniu napięcia, ale również, że Verbinski miał całkiem inny pomysł na tę samą fabułę.

Dwie nastolatki siedzą samotnie w domu. Jedna z nich zaczyna opowiadać niedawno zasłyszaną historię o nagranym na video filmie, po obejrzeniu którego dzwoni telefon, a dana osoba słyszy w słuchawce, że ma zaledwie siedem dni życia. Druga z dziewczyn reaguje autentycznym przestrachem. “Widziałam ten film. To było dokładnie tydzień temu”, mówi. Jednak nie – okazuje się, że żartuje sobie z koleżanki. To odprężenie trwa dosłownie chwilę, gdyż zaczyna dzwonić domowy telefon i dziewczyna znów jest przerażona. Więc to jednak była prawda. Druga nastolatka postanawia zareagować i podnosi słuchawkę. Chwila niepewności. To tylko matka tej zlęknionej. Rozmowa jest krótka, ale wyraźnie rozładowuje atmosferę. Gdy koleżanka idzie na górę, druga buszuje w kuchni. Wtem włącza się telewizor. Sam. Dziewczyna wyłącza go, lecz chwilę później zaczyna słyszeć dziwne dźwięki dochodzące z pokoju z odbiornikiem. Odwraca się i w tym momencie mamy stopklatkę, a kadr zamienia się w negatyw. Stało się coś złego, tyle wiemy.

Tak pierwsza scena wygląda u Nakaty. Poraża normalnością i spokojem, udowadnia, że same słowa mogą napędzać lęk, jednocześnie stopując napięcie momentami odprężenia.

Przypomina to sinusoidę – gdy myślimy, że zaraz stanie się coś złego, nic takiego się nie dzieje; odzyskujemy spokój, choć czujemy, że jest on chwilowy. Prolog (a za nim cały film) cechuje również wyjątkowo realistyczne podejście, które wydaje mi się największym odstępstwem, gdy mowa o amerykańskiej wersji.

Ta sama pierwsza scena jest u Verbinskiego tak przestylizowana, że zamiast budzić strach, zaczyna irytować. Po części bierze się to z faktu, że dwie dziewczyny w sequelu są rzeczywiście nieznośne i nieco nawet sztampowe w swoim zachowaniu, przez co to, co dzieje się z nimi później, jawić się może jako kara. Gorsze jest jednak podejście reżysera, który nie wierzy w siłę tej sytuacji, starając się urozmaicić ją na różne sposoby. Już sam zielony filtr w pewien sposób zniekształca rzeczywistość, powodując, że wszystko ma odcień tego koloru, ale Verbinski idzie dalej, ukazując nam jakieś dziwne, poruszające się smugi w odbiciu telewizora, które najwyraźniej urwały się z cyklu Oszukać przeznaczenie. Puenta prologu również uderza dosadnością, mówiąc nam wprost, skąd nadejdzie atak – dziewczyna widzi wylewającą się spod drzwi pokoju wodę, pociąga za klamkę, jej oczom ukazuje się włączony telewizor i kadr z niesławnego filmu, po czym kamera niebezpiecznie szybko zbliża się w stronę dziewczyny, która krzyczy z przerażenia. Coś złego dzieje się też z jej twarzą, ale urwana nagle scena nie pozwala nam przyjrzeć się temu dokładnie.

Te pierwsze minuty niezbyt fortunnie otwierają remake, choć później jest zdecydowanie lepiej. Porównanie obu filmów scena po scenie nie ma jednak większego sensu, gdyż Japończyk i Amerykanin mają całkiem różną wizję horroru. Do pewnego momentu historia u obu jest identyczna – młoda i zdolna reporterka (prywatnie ciotka pechowej dziewczyny z prologu) zaczyna badać sprawę przeklętego nagrania, oczywiście je odnajduje i ogląda, po czym szybko orientuje się, że jeśli w ciągu siedmiu dni nie znajdzie rozwiązania tajemnicy kryjącej się za klątwą, umrze.

REKLAMA