SĘDZIA DREDD. Ja jestem prawem i zaraz się nim udławię!
Pamiętam, że w osiedlowej wideotece trzeba było się zapisać na wypożyczenie tego filmu, taka była kolejka chętnych. Czekałem prawie dwa tygodnie. Sędzia Dredd Danny’ego Cannona okazał się hitem wśród spragnionych kina sci-fi nastolatków w połowie lat 90., kiedy dopiero odkrywaliśmy, że Amerykanie potrafią kręcić takie kolorowe i fantastyczne kino. Wtedy umieściłem go gdzieś na równi z Pamięcią absolutną Paula Verhoevena i Freejackiem Geoffa Murphy’ego. Dzisiaj, a więc po upływie ponad dwudziestu lat oglądania produkcji z gatunku sci-fi, zastanawiam się, co może być gorszego od filmu z lat 90. zrealizowanego na podstawie komiksu z Sylvestrem Stallonem w roli głównej? Chyba tylko taki sam film, ale z pewnym belgijskim karateką.
Jak to zwykle bywa w tego typu filmach, ludzkość ponownie znów stanęła w obliczu niewyobrażalnej klęski. Tym razem w XXII wieku musiała zmierzyć się ze skutkami wojny atomowej, a więc degradacją środowiska naturalnego, wyludnieniem zniszczonych obszarów, przeludnieniem tych enklaw, gdzie jeszcze dało się zamieszkać i związaną z tym falą przestępczości. W efekcie pozostało jedynie kilka dużych miast. Aby utrzymać w nich ład, wymyślono, że porządku będzie pilnować specjalna Rada Sprawiedliwych ustalająca prawo oraz jej wykonawcze ramię, czyli uliczni egzekutorzy. Mieli oni władzę zarówno ująć przestępcę, jak i od razu go skazać, zgodnie z obowiązującym kodeksem, co w drastycznych przypadkach oznaczało nawet wykonanie na przestępcy wyroku śmierci od razu, na ulicy.
Akcja Sędziego Dredda rozgrywa się właśnie w jednym z takich wielkich miast, noszącym niezbyt wyszukaną nazwę Mega-City One. Jest ono ciągnącą się aż po horyzont, odizolowaną od pustyni wielkim murem metropolią, w której mieszka ponad sześćdziesiąt milionów mieszkańców, podczas gdy warunki pozwalają co najwyżej na dwadzieścia. Ekspresowe wyroki na mętach i rasowych przestępcach jednak niewiele dają. W mieście coraz bardziej panoszy się bezprawie. Nawet ekstremalnie wierne prawu działania legendy wśród egzekutorów, Sędziego Dredda (Sylvester Stallone), nie przynoszą oczekiwanych rezultatów. Im sędzia jest twardszy i radykalniejszy w swoich osądach, tym agresja w mieście coraz bardziej rośnie.
Podobne wpisy
Dredd jest bohaterem tragicznym. Dzieckiem z laboratorium o sfabrykowanej przeszłości. Nawet w pracy otaczają go charaktery z papieru. W ostatecznym rozrachunku jest tylko on i niepodporządkowana mu ulica, którą trzeba albo wytresować, albo poddać eksterminacji. Dredd musi znaleźć nadludzkie siły, żeby unieść ciężar bezgranicznego zaufania prawu oraz jakoś ochronić siebie – skoro potrafi tak bezdusznie osądzać innych, granica między nim a przestępcami może się w końcu zatrzeć. Brzmi, jakby miał się stać niemal Syzyfem. W rzeczy samej, jako komiksowa postać ma trochę cech bezwzględnie karzącego Boga, a jednocześnie jest skażona ludzkim, omylnym DNA.
Jak to w dystopijnych scenariuszach bywa, zło nie śpi, a przy takiej konstrukcji wymiaru sprawiedliwości, ślepo oddanego prawu Sędziego Dredda można rozbić niczym gipsowy posążek.
Historia świata opisanego i narysowanego przez Johna Wagnera i Carlosa Ezquerra wydaje się całkiem spójna. Moim zdaniem rokowała na stworzenie ciekawej postaci głównego bohatera, którego antagonistą jest jego własny brat. Można było w intrygujący sposób pokazać to, czemu zarówno Dredd, jak i Rico (Armand Assante) poszli w dwóch różnych kierunkach, i to każdy z nich tak radykalnie. Zdecydowano jednak, że te 90 milionów dolarów pójdzie na… no właśnie, na co? Na efekty specjalne? Bez przesady. Wcześniejszy o pięć lat film Pamięć absolutna z Arnoldem Schwarzeneggerem zrobiono za około 65 milionów dolarów To wystarczyło na stworzenie ciekawszej charakteryzacji, bardziej dopracowanych scenograficznie plenerów a także prawdziwie futurystycznych projektów maszyn i pojazdów. Te z Sędziego Dredda przypominają plastikowe zabawki. Poza tym rola austriackiego kulturysty też jest lepiej zaplanowana, nie mówiąc już o naturalniejszej grze aktorskiej zarówno jego, jak i Sharon Stone w porównaniu z patetycznie rozchwianą Diane Lane i dławiącym się swoimi podniosłymi kwestiami Sylvestrem Stallonem. A może ta kasa poszła na gaże?