DROGA DO ZATRACENIA. 14 lat od premiery pięknego gangsterskiego fresku Sama Mendesa
O ile w chwili premiery mało kto zdawał sobie sprawę z komiksowych konotacji filmu Sama Mendesa, o tyle dziś jest to ogólnie znany fakt – łatwo został on zresztą obrócony przeciwko ruchomemu obrazowi, który, zdaniem wielu, spłycił oryginał zbudowany na statycznych kadrach. Co prawda trudno jest nazwać wspólne dziecko Maxa Allana Collinsa i Richarda Piersa Raynera typowym zeszytem z dymkami – o wiele lepiej oddaje jego jakość dalece poważniejsze hasło „powieść graficzna” – niemniej nie da się ukryć, że to właśnie tam kryje się origin story posępnego Tomasza Hanksa w kapelutku, podążającego w deszczu z synem oraz „pepeszą” u boku.
Reżyser wcale tego zresztą nie ukrywa, dając taką właśnie „książeczkę” do rąk swemu małoletniemu bohaterowi – gwoli ścisłości to zeszyt o przygodach Lone Rangera, który pojawił się… kilka lat po filmowych wydarzeniach (podobnie jak i kilka innych rzeczy widocznych się na ekranie). A poszczególne ujęcia z łatwością zbliża do miana malarskiego arcydzieła. I bynajmniej nie zatraca sensu oraz ducha tych ponad trzystu rysowanych stron. Nie jest wszak ta produkcja adaptacją sensu stricto. Mendes co prawda wprawia w ruch płaskiego dotychczas Michaela Sullivana (Hanks) i jego młodsze wcielenie (Tyler Hoechlin, który obecnie jest… Supermanem w telewizyjnej serii o Supergirl), lecz ich historii używa niejako do opowiedzenia własnej.
Reżyser skupia się nie tyle na gangsterskich porachunkach i snuciu wizji półświatka – te i tak wychodzą mu doskonale niejako przy okazji – co relacji ojca z synem. A raczej relacjom, gdyż podobnych do Sullivanów związków znajdziemy w filmie kilka – i każdy inny. Acz wszystkie rozbijające się o starą prawdę konfliktu pokoleń, trafnie podsumowanego w jednej ze scen przez będącego tutaj największym autorytetem Paula Newmana:
„Synowie przychodzą na świat po to, by trapić swych ojców”.
Wpędza zatem Michael w kłopoty swojego rodziciela, szpiegując go pewnej burzliwej nocy i na własnej skórze przekonując się w dość bolesny sposób o dotąd owianym tajemnicą zajęciu starego. Dręczy też duszę własnego taty – trzęsącego całym miastem mafioza Johna Rooneya (wspomniany Newman w swej ostatniej roli) – Connor (jeszcze wtedy niezbyt dobrze znany Daniel Craig), kiedy wpierw chcąc przypodobać mu się, nastręcza tylko problemów, a następnie w zazdrości o uczucia Johna do będącego dla niego prawą ręką Michaela seniora, wprawia w ruch krwawy efekt domina.
Na podstawowym poziomie jest to więc swoista przypowieść o dorastaniu do obowiązków i jednocześnie wchodzeniu w ojcowe buty. Dla Sullivanów nadchodzące dramatyczne wydarzenia będą okazją do umocnienia więzi i po raz pierwszy poznaniu siebie nawzajem. Dla Rooneyów wręcz przeciwnie – okażą się gwoździem do trumny dysfunkcyjnego związku, przypuszczalnie pozbawionego kobiecej ręki. Znamienne zresztą, że płeć piękna sprowadzona jest w tym filmie do ledwie zaznaczającego się tła, bez prawa głosu, a tym bardziej jakiejkolwiek decyzji w jakiejkolwiek sprawie. Obserwujemy zatem twardy, męski świat – nie kipiący co prawda od testosteronu, ale z pewnością pozbawiony sentymentów i słabości. Ten, kto okaże jedno bądź drugie, niemal automatycznie skazuje się na śmierć.
Poniekąd jest to także historia o zemście (oraz również i film drogi – niezbyt przy tym drogi, bo o budżecie zamykającym się w osiemdziesięciu milionach współczesnych dolarów). Zemście podyktowanej może nie tyle nienawiścią i honorem, co brakiem zrozumienia, głupotą. Wendetta to w dodatku mało krwawa, gdyż początkowo, właśnie przez wzgląd na ową godność i wzajemny szacunek wszystkich zaangażowanych – było nie było swoistej rodziny, która nagle staje po przeciwnych stronach barykady – skupiona na osobliwej robinhoonadzie, czyli biciu winnych po kieszeni. Dopiero z czasem, po tym gdy na scenie pojawia się psychopatyczna osoba z zewnątrz (świetny Jude Law jako kiler i pasjonat fotografii w jednym), a na jaw wychodzą kolejne sekrety, broń zaczyna wypalać coraz częściej, bynajmniej nie przynosząc satysfakcji pociągającym za spust (ostatecznie w filmie pada dwadzieścia jeden trupów). Wszak jedyne, czego pragną obaj ojcowie, to bezpieczeństwo własnych dzieci.
Kluczem do odczytania filmu Mendesa jest jego mocno niejednoznaczny tytuł.
Perdition to w pierwszej kolejności nazwa mitycznej miejscowości – w prawdziwym świecie nieistniejącej na mapach – do której, niczym do raju utraconego, zmierzają bohaterowie. To miejsce odrealnione, jak z bajki. Domek tuż przy plaży, mnóstwo słońca, cisza, spokój oraz pies – kochający, wierny przyjaciel u boku. Kontrastuje to mocno z generalnie skrytymi pośród miejskiego zgiełku, brudu i tonącymi w półcieniach, operującymi mrokiem pozostałymi scenami, często wypełnionymi krwią, pachnącymi zgnilizną. Polskie „zatracenie” ma tu więc wbrew pozorom trochę sensu – zarówno względem z wolna gubiących się w powyższych elementach postaci, jak i stających na przeciw siebie, do niedawna gotowych umrzeć jeden za drugiego, Michaela i Johna, bez pamięci zatraconych w swym nadrzędnym celu.
Ale Perdition oznaczać może też „potępienie”, na które bez dwóch zdań skazani są właściwie wszyscy dorośli gracze. Albo „zagładę”, do jakiej z pewnością dążą obie głowy rodów, jak najbardziej świadome swego przeklętego przeznaczenia. Michael wie, że czyny, których wcześniej dopuścił się, pracując dla Rooneya, zapewnią mu miejsce w piekle (kolejny eufemizm Perdition). A John doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że w następstwie rozpoczętych wydarzeń wkrótce zginie, bez szans na jakiekolwiek odkupienie. To właśnie bezpieczeństwo duszy, zachowanie niewinności chce zapewnić synowi Michael. Nie wie jednak, że nie tylko od jego decyzji jest to zależne. W stosownym momencie także mały Michał będzie musiał wybrać drogę, którą chce dalej podążać. Nieprzypadkowo w języku francuskim „perdu” oznacza jeszcze zagubienie, ale też i… przegraną. Dokładnie te rzeczy kumulują się w finale, odpowiednio wybrzmiewając wcześniej w fabule.
Brzmi to być może odrobinę górnolotnie, nieco naiwnie czy nawet i błaho. Pod wieloma względami Road to Perdition to wszak mocno hollywoodzka produkcja, tu i ówdzie, ku niezadowoleniu fanów upraszczająca literacki oryginał. Niemniej działająca, nie będąca jedynie pustą wydmuszką, która trąci banałem i takie też sceny serwuje odbiorcy. Mendes ani na moment na to nie pozwala, podobnie jak nie daje widzowi okazji na choćby chwilę nudy. Reżyser wie, kiedy podkręcić dramaturgię, zainteresowanie bądź emocje. Gra na nich doskonale, czyniąc z fabuły konsekwentną, nawet jeśli odrobinę staroświecką przypowieść o ludzkich grzechach i zarazem sprawiając, że prosta ogółem intryga stanowi jedynie część atrakcji. Siłą tego filmu są jego styl, bajeczna wręcz strona techniczna i wylewająca się z poszczególnych kadrów wyjątkowa atmosfera.
Choć powstało ich wiele, żaden z wcześniejszych gangsterskich tytułów nie wyglądał tak dobrze, jak ten.
Audiowizualna symbioza jest tu tak doskonała, że wynosi film o poziom wyżej. O ile zatem w strukturze czy narracji nie znajdziemy nic szczególnie zaskakującego, o tyle w kwestii czysto estetycznej jest to prawdziwy popis magii dziesiątej muzy. Nie bez kozery zresztą, na sześć oscarowych nominacji tylko jedna nie dotyczyła sfery rzemieślniczej (ponownie Newman, którego nominowano także do Złotego Globu). Złoty Rycerz (oraz BAFTA) został z kolei przyznany pośmiertnie wybitnemu operatorowi, Conradowi Hallowi, któremu film również zadedykowano. Zmarły na raka filmowiec parę lat wcześniej także zachwycił świat, kręcąc, też dla Mendesa, American Beauty. I tam również jego niezwykle plastyczne klatki perfekcyjnie dopełniała muzyka Thomasa Newmana (także nominowany do nagrody Akademii, która wyróżniła jeszcze dźwięk, jego montaż i scenografię). Tutaj co prawda ta współpraca wydaje się odrobinę bardziej klasyczna w formie, lecz niemniej zachwycająca, podobnie działająca na zmysły. A momenty takie, jak egzekucja w strugach deszczu czy podróż do Chicago zasługują ze wszech miar na miano „ruchomego obrazu”.
Zresztą inspiracjami zarówno dla komiksu – notabene hołdu dla mangi Samotny wilk i szczenię Kazuo Koikego – jak i tworu Mendesa były nie tylko niektóre fakty historyczne z czasów prohibicji (żył wtedy niejaki John… Looney, który zdradził swojego protegowanego), ale też malarskimi arcydziełami Edwarda Hoppera – jakże przecież filmowymi! – oraz finezyjnymi zdjęciami z miejsc zbrodni autorstwa niejakiego Arthura Felliga, którego swoistym alter ego wydaje się postać zabójcy Maguire’a, także lubującego się w takowej dewiacji.
Jakkolwiek by zatem nie lubić tego filmu – nie wolnego przecież od minimalnych wpadek, luk oraz w jakimś stopniu sprawiającego niedosyt (w montażu wyleciało wszak sporo scen, między innymi z granym przez Anthony’ego LaPaglię Alem Capone, którego duch unosi się nad całą opowieścią) – nie da się zaprzeczyć, że to z pewnością jeden z najpiękniej nakręconych fresków w historii kina, być może też jeden z ostatnich tak szykownych, klasowych. Reżyser, zaliczający tutaj również cameo jako jeden z ochroniarzy Rooneya, potwierdził nim tylko swój kunszt. I jednocześnie wyklarował własny styl, który z takim sukcesem przelał potem również na Bondy z… Danielem Craigiem (w Skyfall dochodzi wręcz do przewrotnego cytatu z użyciem tego samego aktora i mylącego percepcję szkła).
Mimo pewnej miałkości ostatecznego kształtu filmu, ale też, a może przede wszystkim, jej klarowności, uniwersalności, przystępności i niezwykłej plastyczności, Droga do zatracenia to wciąż kino wysokiej próby. Nadal zapierające dech w piersiach, wciąż fascynujące i zniewalające swym klimatem, dalej na swój sposób magiczne. Zwyczajnie dobre. Takie, w które łatwo jest wsiąknąć. Do zatracenia po prostu.
korekta: Kornelia Farynowska