SIEDEM. Analiza arcydzieła Davida Finchera
Pycha, chciwość, nieczystość, zazdrość, obżarstwo, gniew, lenistwo – oto wypunktowany schemat, wedle którego John Doe wybiera i morduje. Klarowność godna matematycznego równania.
WSTĘP
W Siedem, jak w żadnym innym znanym mi kryminale, ma miejsce bezprecedensowa manifestacja Zła. Bezprecedensowa nie tyle ze względu na ogrom popełnionej zbrodni, co na jej niepojętą dwuznaczność.
W odpowiedzi na “higieniczność” europejskiego modelu powieści kryminalnej, a także w związku z problemem konwencjonalizowania się treści utworów, przeszło sto lat temu w USA uformował się tzw. “twardy” kryminał (zwany również “czarnym”, choć osobiście tę drugą nazwę wolę stosować w odniesieniu do dzieł kinematografii). Na czym polegał amerykański wkład w ewolucję literatury kryminalnej? Przede wszystkim historie będą teraz umieszczane w świecie społecznych nizin, bezwzględnej “gangsterki”, zdrady, w oparach alkoholu, cygar i narkotyków, w światku prostytucji, erotyki i rozmaitych ludzkich perwersji. Znajdzie to swoje odbicie w języku powieści, który zacznie się ostro brutalizować, oraz etycznym amorfizmie postaci. Amerykańska hard boiled fiction to nie książeczki z zagadkami dla grzecznych dzieci z parafialnej szkółki.
Podobne wpisy
W powyższym rozumowaniu kryje się jednak dobrze zamaskowana pułapka. Jakkolwiek różnice formalne między szkołą “europejską” a “amerykańską” widoczne są nieuzbrojonym okiem, to merytorycznie nic się nie zmieniło: śledztwo ciągle wykazuje niczym niezmącone parcie na finał, detektyw niby balansuje, ale i tak wiadomo, że szlachetny z niego gość, a zbrodniarz jak trafiał za kratki, tak nadal trafia. Punkt ciężkości został po prostu przeniesiony z chłodnej kalkulacji detektywa-dżentelmena na brutalną młóckę podchmielonego “łapsa”. Pięść zamiast lupy, skręt zamiast fajki. Co prawda, twórcy “czarnej serii” przestali bałamucić czytelnika uproszczonym, prymitywnie dualistycznym wizerunkiem świata, moralna degrengolada jego mieszkańców zaczęła w końcu korespondować z otaczającym ich miejskim obrzydlistwem, ale co z tego, skoro czytelnik i tak doskonale wiedział, że detektywowi musi się udać, tak samo jak wiedział, że to, co trzyma w ręku, to powieść kryminalna, operująca nieodwołalnie happy endem. Można to ująć następująco: oto autor kryminału “czarnego” zawiera z czytelnikiem cichą umowę – ja postaram się, by triumf mego bohatera nie był zbyt łatwy, ty zaś zapomnisz, że w ogóle mój bohater musi triumfować. W rezultacie to, co model “europejski” przemycał w sposób zawoalowany i domyślny – sponiewierane prawo i kontrolowaną dwuznaczność zachowania detektywa – model “amerykański” z lubieżną satysfakcją eksponuje. Na tym koniec dylematów. Detektyw zbliża się do owej wyimaginowanej granicy oddzielającej Dobro od Zła, nieśmiało ją przekracza, po czym wraca na tę “właściwą” stronę w glorii zwycięzcy, z wystudiowanym uśmieszkiem na ustach, i chełpi się swą początkową niewiedzą, jakby serwował dowcip. “Twierdzisz, że przypuszczałeś od samego początku?” – pyta Nora swojego męża, na co ten odpowiada: “Właściwie powinienem się wstydzić, że nie wpadłem na to od razu.” (“Papierowy człowiek” Hammetta). Prowokacyjnej rewolucyjności jankeskiej prozy kryminalnej łatwo więc dać się zwieść, jednak przypatrując się dokładniej tym dwóm drzewom genealogicznym literackich detektywów – amerykańskiemu i europejskiemu – od razu wychodzi na jaw, że przy całym ogromie możliwych wariacji typów ich zróżnicowanie jest w końcu czymś zewnętrznym, może nawet regionalnym. Różnica polega jedynie na polaryzacji metod – z jednej strony logiczne myślenie, z drugiej dzika przemoc.
Weźmy teraz na warsztat film Finchera. Co przesądza o niepospolitości tego akurat obrazu na tle innych dzieł kryminalnych? Co takiego “antykryminalnego” w tym stworzonym podług uświęconych reguł kryminale? Pytanie to o tyle uzasadnione, że film Finchera mógłby spokojnie zostać uznany za kontynuację “czarnego” kryminału w duchu Raymonda Chandlera. Poetyka wypracowana swego czasu przez twórców “czarnej” serii jest w filmie realizowana z obsesyjną wręcz skrupulatnością: miejska dżungla poprzecinana mrocznymi zaułkami, lejący jak z cebra deszcz, detektywi odziani w długie płaszcze ze sterczącymi kołnierzami, gęsta atmosfera nocnych klubów, przekupni gliniarze… Te i inne cechy mimowolnie nakazują lokować Siedem w szeregu znakomitych adaptacji książkowej klasyki, utrzymanych w duszącym klimacie kina noir, choć sam film żadną adaptacją oczywiście nie jest – to autorskie dzieło scenarzysty Andrew Kevina Walkera. Szkopuł w tym, że wymienione wyżej składniki to raptem powierzchniowe objawy pokrewieństwa, forma sama w sobie, bez większych merytorycznych aspiracji. Siedem jest inne. To kontynuacja, w której taki mistrz jak Chandler nie zdołałby się rozpoznać. Chandlerowski świat był wprawdzie zaludniony przez osobników podejrzanej proweniencji, ale w sumie odznaczał się również dobrotliwą ironią, był przewidywalny, na swój sposób elegancki i optymistyczny, podczas gdy u Finchera skupia się jak w soczewce przejaskrawiony, sterujący czasami w kierunku makabry obraz anarchii i wynaturzeń cywilizacji. Jest to wizja makabryczna w pełnym znaczeniu tego słowa, nie dająca odbiorcy żadnej możliwości odpoczynku od zgiełku zdarzeń, z których niemal wszystkie są dalekie od potocznie pojmowanych zasad normalności. Nie chodzi o to, że w Siedem – tak jak było to wyraźnie ukazane w eksperymentalnych kryminałach Lema – nie ma powrotu do elementarnej równowagi poznania rozumowego. Taki powrót jest możliwy, ba, to, że Zło triumfuje, a Sprawiedliwość została oszukana, nie oznacza wcale, iż świat okazał się niepoznawalny. Natrafiamy w tym miejscu na podobny paradoks, co w przypadku Lemowego “Śledztwa”: przeczące dogmatycznym regułom gatunku pesymistyczne zakończenie filmu nie musi wcale dowodzić klęski poznającego rozumu. Przeciwnie: stwierdzenie, że Zło triumfuje, choć nie ustala w nas równowagi moralnej, pozwala jednak zachować równowagę intelektualną, ponieważ jest jasne, co się stało: poznaliśmy świat i dlatego my rządzimy nim, a nie on nami. Chodzi o coś zgoła odmiennego. W Siedem, jak w żadnym innym znanym mi kryminale, ma miejsce bezprecedensowa manifestacja Zła. Bezprecedensowa nie tyle ze względu na ogrom popełnionej zbrodni, co na jej niepojętą dwuznaczność.