5 powodów, dla których WIKING to pie!@#lone ARCYDZIEŁO
4. Alexander Skarsgard i reszta
Wszystkie założenia i starania twórców spaliłyby z pewnością na panewce, gdyby nie aktorzy, którzy nadali całej historii cielesność, namacalność. Z początku miałam obawy o nadreprezentację gwiazd w obsadzie, o to, czy nie odbiorą całości autentyzmu, na szczęście jednak Eggers wycisnął z aktorów to, co najlepsze. Znakomite i nieoczywiste są obie główne role kobiece, Nicole Kidman i Anyi Taylor-Joy. Wyśmienite są również – zgodnie z oczekiwaniami – krótkie występy Willema Dafoe, Ethana Hawka i Björk. Postaci przewijające się na trzecim planie mają fizjonomię pasującą do epoki. Podoba mi się zaangażowanie do pomniejszych rólek matki i ojca z Czarownicy (Kate Dickie i Ralph Ineson). Największym zaskoczeniem i wygranym Wikinga jest dla mnie jednak Claes Bang jako Fjölnir – czarny charakter, który po bliższym poznaniu nie okazuje się dużo czarniejszy od swojego otoczenia, budzi też mimowolny szacunek. Duńczyk, znany przede wszystkim z głównej roli w The Square i Netflixowym Drakuli, został tutaj obsadzony niejako wbrew swojemu emploi i dotychczasowemu dorobkowi, udowadniając, jak wszechstronnym jest aktorem.
I oczywiście jest Alexander Skarsgård w roli głównej, który zalicza tutaj bodaj najlepszy występ w całej karierze. Jako człowiek-zwierzę, bestia w ludzkiej skórze, uosobienie id, personifikacja zemsty, przygarbiony, przyczajony, czujny, dziki i wściekły… jest przerażający i imponujący, niepodobny do eleganckiego przystojnego Szweda, jakiego znamy. I tylko w jego błękitnych, szeroko otwartych oczach widać w niektórych scenach małego chłopca, który schował się pod potężną muskulaturą berserkera w ucieczce przed traumą, samotnością i krzywdą. Pewnie nominacji do Oscara nie będzie, bo Akademia nie docenia zazwyczaj takich fizycznych, opartych na grze ciałem ról. Cóż, to jeden z wielu powodów, dla których my, widzowie, coraz mniej interesujemy się tym rozdaniem nagród.
5. To, co zostaje w głowie, i o czym się myśli po seansie
Głównym zarzutem, jaki kierują w stronę Wikinga jego krytycy, jest prostota historii oraz brak pożywki do głębszych interpretacji. Nie mogłabym się bardziej nie zgodzić. Im dłużej myślę o tym filmie, tym więcej rzeczy w nim wynajduję. Po pierwszym seansie, który bardziej „czułam i przeżywałam”, przyszedł drugi, który już bardziej analizowałam i interpretowałam. Wiking tylko pozornie jest prostą, archetypiczną opowieścią o zemście (co samo w sobie nie jest zarzutem, o czym pisałam już wcześniej: dzięki temu całość sprawia wrażenie obcowania z przedwieczną legendą, nie ze współczesnym dziełem kultury). Jego skomplikowanie kryje się w niuansach, symbolach i smaczkach, które wzbogacają i urozmaicają tę opowieść.
Dalsza część tekstu może coś zaspoilować, więc uprzedzam.
Po pierwsze, cały Wiking to raj dla poszukiwaczy filmowych, kulturowych i literackich nawiązań, świadectwo imponującej erudycji twórcy. O historycznym pedantyzmie i bogatej warstwie mitologicznej filmu już pisałam. Kinofilskie oko wychwyci mnogość filmowych inspiracji i cytowanie poszczególnych scen z historii kina (od Conana Barbarzyńcy i Zemsty Sithów, przez Tron we krwi i Tytusa Andronikusa, po Idź i patrz oraz „nasz” Potop). Nie są to nawiązania puste i efekciarskie, bo wszystkie wzmiankowane tytuły dotyczą podobnych tematów co Wiking. Los Amletha przypomina los Orestesa, całość jest utrzymana w duchu greckiej tragedii, w klimacie skandynawskiej Eddy, w stylistyce wczesnośredniowiecznej, przedchrześcijańskiej legendy. Patos, teatralność i koturnowość widowiska są jednak umiejętnie neutralizowane dużą samoświadomością dzieła oraz dyskretnymi elementami łamania decorum, np. kiedy Amleth po pokonaniu Strażnika Kurhanu (w pojedynku rodem z The Elder Scrolls) ze złością uderza go odciętą głową w dupę. Niewielu recenzentów zwraca uwagę na żonglerkę gatunkową Wikinga, a przecież ten podzielony na rozdziały film w każdym epizodzie zmienia tonację. Od prologu najbliższego konwencjonalnemu dramatowi historycznemu, po drugą część – ponury spektakl okrucieństwa na Rusi, najbliższy tonacyjnie „filmowi o wikingach”, którego oczekiwała większość widzów – po interesujące, klaustrofobiczne kino grozy pokazujące wydarzenia nie od strony prześladowanych przez „demona”, skonsternowanych domowników (Fjölnir), lecz od strony gnębiącej ich istoty (Amleth).
Po drugie, fabuła Wikinga tylko wydaje się banalna. Oglądamy wydarzenia z perspektywy Amletha, opowieść jest zatem przefiltrowana przez jego świadomość – prostolinijną, zranioną, nieokrzesaną. Gdy jednak zrozumiemy już, że w Wikingu mamy do czynienia z nieobiektywnym narratorem i spojrzymy na wydarzenia z dystansu, całość nabiera trójwymiarowości. Amleth, działając w swoim mniemaniu w imię sprawiedliwości, powoduje więcej cierpienia, niż zostało wywołane śmiercią jego ojca, za którą się mści. To bohater główny, ale na pewno nie pozytywny, raczej moralnie ambiwalentny, jak wszystko w Wikingu. Być może jest też schizofrenikiem, stąd te wszystkie wizje. Być może tylko wydaje mu się, że Olga go kocha, a tak naprawdę go wykorzystuje: w końcu sama otwarcie mówi, że posunie się do wszystkiego, by wydostać się z Islandii, a jej „spryt łamie ludzkie umysły”. Czy mit szlachetnego, podstępnie zabitego ojca, w jaki wierzy Amleth, ma pokrycie w rzeczywistości? Jak ocenić moralność królowej Gudrun? Czy to wyrodna matka i pozbawiona skrupułów intrygantka czy bardzo skrzywdzona kobieta, która nie potrafiła pokochać dziecka zrodzonego z gwałtu?
Po trzecie wreszcie, Wiking swoje przesłanie formułuje nie wprost, ale na poziomie sugestii, pozwalając widzowi dojść do własnych wniosków. Tak, jak lubię najbardziej. Dla mnie ten film to krytyka agresji i brutalnej siły przebrana w kostium gatunku, który te cechy najczęściej gloryfikuje. To opowieść o tym, jak szukamy usprawiedliwienia dla zaspokajenia najbardziej prymitywnych popędów w wyższych ideach, religii, wierze w przeznaczenie. O tym, że kiedy nasze wyobrażenia o rzeczywistości okazują się niesłuszne, to zazwyczaj wypieramy prawdę i brniemy w kłamstwo, jak Amleth niedopuszczający do siebie słów matki o jego ojcu. To też film o tym, że zniszczonej przeszłości nie da się odzyskać, choćbyśmy zamordowali każdego, kto kiedykolwiek nas skrzywdził. To historia zranionego chłopca, który po traumie wygnania został przygarnięty przez grupę berserkerów i wrzucony w świat niewyobrażalnego okrucieństwa, swój smutek przeobrażając w agresję, chwytając się obsesyjnego pragnienia zemsty jak tonący brzytwy. „Żyłem życiem śmierci. Dopiero po wypełnieniu mojej zemsty przekonam się, czy chcę w ogóle żyć” – mówi w pewnym momencie Amleth, a my możemy tylko zamyślić się nad tym, jak wiele innych dzieci skrzywdziła w podobny sposób nasza okrutna historia, czyniąc z nich żywe trupy lub krwiożercze bestie. Marzenia głównego bohatera o raju Valhalli są marzeniami o tym, że gdzieś daleko, w niebie, istnieje jakiś lepszy świat, że po piekle na ziemi czeka na niego ukojenie i nagroda, że to niekończące się cierpienie człowieka musi mieć jakiś większy sens.
A jednak kiedy Olga oferuje mu ucieczkę od tej całej przemocy, zerwanie przeklętego kręgu zła rodzącego zło, Amleth nie jest jeszcze na to gotowy. Scena rozmowy dwojga kochanków nad jeziorem jest dla mnie kluczowa dla całości. Wyraźnie odróżnia się ona na tle reszty filmu, co w pierwszej chwili wywołało u mnie zgrzyt, a nawet wydawało się kiczowate. Amleth po raz pierwszy i jedyny zachowuje się tutaj jak współczesny mężczyzna: otwiera się przed Olgą, opowiada o swoich uczuciach i emocjach względem niej, zdejmuje maskę silnego wojownika i mówi o swoim wielkim cierpieniu. Dziewczyna zachęca go do ucieczki, do porzucenia vendetty, do życia teraźniejszością, do zaopiekowania się nią i ich potomstwem, które rośnie w jej brzuchu. Słowem: do pogodzenia się z przeszłością i wybrania osobistego szczęścia w miejsce spełniania krwawej powinności. Przez chwilę wydaje się, że Amleth jej posłucha, a film zakończy się w sposób zarówno dekonstruujący oryginalną legendę, jak i ahistoryczny oraz po amerykańsku przesłodzony. Główny bohater porzuca jednak Olgę i wybiera zemstę. Duma, honor i gniew wygrywają z łagodnością, zrozumieniem i miłością. Bo Wiking jest opowieścią o świecie sprzed ponad tysiąca lat, gdzie takie kobiece wartości nie mogły się jeszcze przebić przez te męskie. Gdzie jedyną wartość mężczyzny stanowi jego siła, a ucieczka przed bezsensowną walką jest odbierana nie jak rozsądek, ale tchórzostwo. Zakończenie jest fatalistyczne. Amleth idzie po zemstę bez silnych emocji i satysfakcji, lecz ze smutną zgodą na wypełnienie swojego przeznaczenia. Być może żałuje swojego wyboru, kiedy z przerażeniem, ranny, ogląda ciała zabitych przez siebie Gundrun i Gunnara, czekając na przyjście Fjölnira. Kiedy przed końcowym pojedynkiem u wrót Helu uderza mieczem o tarczę, recytując pochwałę zemsty w języku staronordyckim, sprawia wrażenie po prostu szalonego. Walka Amletha i Fjölnira, w której zabijają się wzajemnie i drą na siebie jak dwa dzikie zwierzęta, ma w sobie coś z szyderstwa względem obu napędzanych autodestrukcyjną nienawiścią mężczyzn. Ale to tylko jedna z wielu interpretacji – film jest pozbawiony jednoznacznych ocen. Równie dobrze możemy odebrać ostateczny wybór Amletha jako właśnie opowiedzenie się po stronie miłości: musi zabić Fjölnira, żeby jego ukochana i dzieci mogli przeżyć, bo jego wróg inaczej nie da im spokoju.
No i po piąte: jeśli racją mają ci, którzy twierdzą, że kino tworzą nie filmy, ale perfekcyjnie wyreżyserowane sceny, to tych drugich znajdziemy w Wikingu wiele. Od narkotyczno-mistycznych rytuałów i przepowiedni, po realistyczne, pozbawione przesady sekwencje walk kręcone na długich ujęciach oraz poetycko piękną grę naturalnym światłem: Eggers obdarował mnie obrazami, które jeszcze długo będą do mnie wracać i karmić wyobraźnię.
A wy co myślicie o tym filmie? Dajcie znać w komentarzach!